Drzewa zlały się w
jedno, droga ciągnęła się brązową wstęgą. Przez większą
część czasu starałem się pilnować lejc i bez postoi doglądać
dziewczyny. Mógłbym zostać we wnętrzu wozu. Mógłbym
skoncentrować się na stanie Ilygedyn. Mogłem, ponieważ trakt nie
posiadał odnóg, a klacz gnała przed siebie.
Mogłem, lecz nie
chciałem tego robić.
Patrzenie na umęczone
ciało bez śladu przytomności, było torturą. Świadomością
niemocy.
Z drugiej strony
zastanawiał mnie powód ataku.
Borric podejrzewał
wypalenia, jednak w ostatnim czasie Ily nie pokazała choć śladu
umiejętności. Miała wiele możliwości, by zrobić to świadomie.
Jeszcze więcej, by zdradzić się przypadkiem. Jeżeli jej utrata
pamięci jest prawdziwa, powinna utracić kontrolę.
Chociaż...
Co wydarzyło się w
lesie? Tańczyła już, gdy ją odnalazłem. Możliwe by wcześniej
nastąpił jakiś incydent. Nim się pojawiłem. Lecz... Akt
wypalenia nie następuje przypadkiem, tak silną, uwolnioną moc
każdy by wyczuł.
Chyba... Nie, to
niemożliwe.
Minęło zbyt wiele
czasu. Pierwsze objawy wypalenia pojawiają się o wiele wcześniej.
Mimo to sytuacja
zgadzała się z wymaganiami.
Wykorzystano wiele
energii, była na miejscu, przejawiała oznaki zaniku. Nadal
pozostaje zbyt wiele niewiadomych.
Jeśli wybuch był jej
sprawką, to może i tłumaczyłoby, dlaczego, znajdując się w
centrum, nie zginęła. W tym przypadku wypalenie nastąpiłoby
jednak szybciej.
Ani choroba, ani
osłabienie się jej nie imały. Przypadkowych manifestacji także
nikt nie zaobserwował. Gorączka pojawiła się stosunkowo niedawno.
Całkowite osłabienie, jeszcze później, a przytomność straciła
dopiero w domu Rosy.
Biorąc rozbieżności
pod lupę, cała teoria grubymi nićmi szyta.
Borric jakoś doszedł
do tego sam.
Rosa-Lin pewnie
podpowiedziały wiedźmie instynkty, choć dzielić się teorią nie
chciała.
Mnie natomiast
pozostawało mieć nadzieję, że to tylko nad wraz złośliwa
infekcja.
Nakkila znacząco
zwolniła. Zwykle stopniowo wytracała prędkość, dając do
zrozumienia, że czegoś potrzebuje. Robiliśmy wtedy krótkie
postoje, trochę wody, garść paszy. Teraz zmiana tempa dawała się
odczuć natychmiastowo. Najwidoczniej tym razem wczuła coś,
umykającego moim zmysłom.
Wiedziałem, że
rozglądanie się nic nie da. Trakt opustoszał i zapuszczali się tu
tylko desperaci, wiocha za naszymi plecami tylko utwierdzała mnie w
tym przekonaniu.
Cokolwiek zaniepokoiło
klaczkę, z dużym prawdopodobieństwem znajdowało się tutaj
celowo. Zdałem się na zwierzęce zmysły, zerkając częściej na
Ilygedyn.
Nie minęło sto
oddechów, a stukot kopyt przyśpieszył. Powoli wracaliśmy do
poprzedniej prędkości. Oby sytuacja się nie powtórzyła, jeszcze
długa droga przed nami.
Ogień płonął w
palenisku, woda cicho bulgotała w garnuszku, a klacz spokojnie
odpoczywała w boksie. Kolejny dzień chylił się ku końcowi, tym
razem postanowiłem zrobić zwyczajny postój. Drzemanie na koźle
nie należało do najprzyjemniejszych zajęć, a siła ciągnącego
cały majdan, też wymagała porządnego uzupełnienia. Niedługo
powinniśmy dotrzeć na uczęszczany szlak, o ile zebrane informacje
okażą się aktualne.
Dotarcie do portu,
spotkanie z Avalim i wskoczenie na pokład mogą już być
drobnostką. Odrobinę wypełnioną tłumem ludzi, chcących sprzedać
swoje towary, trochę zalaną pośpiechem marnarzy i po brzegi
wypchaną panicznym poszukiwaniem duszysty.
Pokrywka ze złością
podskoczyła. Zdjąłem naczynie z ognia, przelałem część
zawartości do kubka, a do reszty wrzuciłem kawałki suszonego mięsa
i dodałem pastę warzywną przygotowaną przez Clerriz. Zioła
Borrica parzyły się we wrzątku, zupa grzała się dalej, a ja
obserwowałem ciemność przed sobą.
Nieboskłon przesłoniły
chmury, więc przestały byś pojedynczymi pomnikami przyrody.
Zdawały się tak ciemne, jak otaczające je rośliny. Zbita masa
czerni, widoczna tylko dzięki słabemu blaskowi, dobywającemu się
z wnętrza wozu. Rozświetlał on wyłącznie niewielki fragment
drogi, pozwalając zobaczyć owady. Wędrujące stworzenia
wypełniające swe sprawy. Jednak najbardziej interesował mnie mrok
trasy. Niepewność przyszłości.
Ocknęła się.
Wiedziałem o tym, nim
jeszcze otworzyła oczy. Nim szmaragdowe tęczówki spoczęły na
mojej postaci.
Wiedziałem, wolałem
tylko nadal wpatrywać się w nocny krajobraz.
Bałem się.
Zwyczajnie się bałem,
dojrzeć urojone wyrzuty w pustym spojrzeniu.
Nie dało się jednak
dłużej jej ignorować. Chudą dłoń położyła mi na kolanie.
Chrapliwy oddech przyciągał uwagę.
Chwyciłem blade palce,
podniosłem kubek i w końcu spojrzałem na Ilygedyn.
Zaczerwieniona skóra,
spierzchnięte wargi, szkliste oczy. Gorączka nadal zbierała swoje
żniwo. Zmieniłem pozycję, uniosłem jej głowę, przystawiając
krawędź naczynia do ust.
Piła powoli,
zachłystując się co chwila, gdy trudności w złapaniu oddechu
wymuszały gwałtowniejszą reakcję. Niedopity napar zastąpiłem
gorącym wywarem. Jadła z ociąganiem, niechęcią, a ja karmiłem
ją, przymuszając niemalże, do każdej kolejnej porcji. Skoro
miałem szansę wzmocnić osłabione ciało, chciałem wykorzystać
ją w pełni.
Nakarmioną i
wpółprzytomną po ziołach ułożyłem na posłaniu, otulając
porządnie kocami. Ostatni raz zerkając na zewnątrz, odnalazłem
wygodną pozycję, by udać się do krainy wpół do śmierci.
Powrót na uczęszczaną
trasę wiązał się ze zwolnieniem. Nie mogę, nie przyznać się,
że spowodowanie wypadku blokującego trakt pojawiła się przez
chwilę w moich myślach.
Wśród ludzi człowiek
czuł się bezpieczny, przynajmniej póki nikt go nie oskubał niczym
kurczę na obiad.
Wśród ludzi było
weselej, o ile nie przeszkadzały ci rozmowy innych.
Wśród ludzi istniała
zawsze szansa na uzyskanie pomocy, lecz wiązało się to z wiedzą
przypadkowych towarzyszy o twoich problemach.
Znajdowanie się wśród
ludzi miało wiele zalet i równie wiele wad, dla mnie najważniejszą
było jedno. Powolne, ślimacze tempo parcia przed siebie.
Wcześniej upragnione
towarzystwo, stało się przekleństwem, opóźniając dotarcie do
miasteczka.
Miasteczka, dużo
powiedziane.
La to właściwie sam
port otoczony budynkami mieszkalnymi jego podstawowej obsługi. Jako
boczna przystań oblegany przez drobnych kupców, chcących odesłać
swoje towary dalej. Przybijające statki dopełniały ładownie lub
zabierały dodatkowych pasażerów. Choć większy port znajdował
się pół dnia drogi od tego, dla większości podróżnych bardziej
opłacalne stawało się korzystanie z bocznego postoju. Tu
przewoźnicy zaniżali stawki, które dla wielu były nierealne do
opłacenia w mieście. Z drugiej strony na statkach nie pozostawały
puste, generujące straty miejsca.
Miałem ogromną
nadzieję, iż lokalny medyk zajmował się leczeniem dusz, nawet
jeśli nie pomaga to w składaniu strzaskanych kończyn. Przy
negatywnej odpowiedzi spotkanie podróżującego duszysty okaże się
spełnieniem marzeń.
Ilygedyn pogrążona w,
chcąc nie chcąc, narkotycznym śnie. Leniwe rozmowy toczone wokół
i mężczyźni idący równo z załadowanymi wozami. Klaczka znów
powłóczyła kopytami, miałem wrażenie, jakby to trzymanie się na
krawędzi życia pozwalało jej zbierać siły na długie godziny
biegu.
Zapadnięcie zmroku
mogło być dla nas wybawieniem. Mogło, lecz nie musiało, a w
związku z tym, złośliwie wybrało drugą opcję.
Na spoczynek udali się
nieliczni.
Strudzeni podróżni,
piesze rodziny z dziećmi, żebracy liczący na chwilę przy czyimś
ogniu. Zatrzymany wóz był najczęściej uszkodzony lub zwierzęta
pociągowe całkowicie odmówiły posłuszeństwa. Reszta orszaku
uparcie wędrowała naprzód, ku morskiej bryzie.
Ktoś z przodu palił
fajkę, a smuga dymu lawirowała między ludźmi. Niezadowolone
niemowlę, swoim kwileniem, starało się zagłuszyć, bardziej
oddaloną, namiętnie spędzającą czas parę. W ruch poszły
skrzypce, roztaczając nad wszystkimi spokojną, niemalże
hipnotyczną melodię. Jednostajnie przed siebie, noga za nogą,
kopyto za kopytem. Skrzypienie kół i stłumiony stukot kroków
nadawał rytm wędrownej muzyce. Oczy łzawiły atakowane dymem
mijanych ogni. Powieki sennie pragnęły się spotkać. Ciążyły i
ciążyły coraz mocniej, nie zważając, by zachować potrzebną
przytomność.
-Panicz nie zasypia-
schrypnięty głos wybrzmiał obok.
Należał do
niewielkich rozmiarów człowieczka. Wiek odcisnął swe piętno w
gęstwinie siwych włosów, tu i ówdzie, przeplatanych jeszcze
czarnymi pasmami. Pobruździł też skórę sękatych dłoni, twarzy,
nie odbierając jednak radości szerokiemu uśmiechowi.
-Klaczka ledwo zipie,
przypilnować jej trzeba, bo skończy z połamanymi kulasami. Szkoda
toż to zwierza.
-Ano szkoda. Dokąd
zmierzasz dobry człowieku?
-Gdzie oczu i dusza
poniesie. Na grzbiecie niewiele do dźwigania, to cały świat do
zdobycia został.
Tu musiałem się z nim
zgodzić. Odzienie miał nie pierwszej, drugiej czy nawet trzeciej
świeżości. Szwy trzymały na słowo honoru, łaty tworzyły
pstrokatą mozaikę, a przetarcia walczyły między sobą, o więcej
przestrzeni. Buty zdawały się być z bardziej teraźniejszych
czasów. Cholewki zadziornie wywinięte na zewnątrz, grube, sztywne
zelówki przystosowane do długich podróży. Wzmocnione noski
zdążyły się przykurzyć, a boczne sznurowadła mocno utrzymywały
materiał na miejscu.
Przynajmniej tak
powinny się prezentować w czasach swojej świetności. Obecnie
zelówka podeszwy została starta, sznurowadła zastąpiły kawałki
sznurka, wzmocnienie wystawało spomiędzy rozdartego materiału oraz
zaschniętych śladów błota. Nawet wywinięcia stały się bardzie
oklapłe, a jednak była to najlepiej wyglądająca na nim rzecz.
-Wdrap się i zasiądź
przy mnie. Opowiesz mi o swej podróży, zmęczenie odgonisz, traktu
nie zablokujemy.
-Jak takiś miły, to z
chęcią przycupnę- powiedział łapiąc zręcznie burtę i już z
lekkim kłopotem wspinając się w górę.- O czym chciałbyś
posłuchać paniczu?- dodał sadowiąc się wygodniej.- O pustynnych
targowiskach? Górskich wspinaczkach? Kolorowych jeziorach?
-O początkach twojej
wolności.
-Toż to nie ma o czym
bajać. Smutne to, rozwlekłe, wypełnione cierpieniem. Kiepskie do
słuchania.
-Czasem proste sprawy
mają w sobie więcej uroku niż niezwykłe cuda.
-Takiemu postawieniu
sprawy mogę tylko ulec.