czwartek, 1 czerwca 2017

XX

Drzewa zlały się w jedno, droga ciągnęła się brązową wstęgą. Przez większą część czasu starałem się pilnować lejc i bez postoi doglądać dziewczyny. Mógłbym zostać we wnętrzu wozu. Mógłbym skoncentrować się na stanie Ilygedyn. Mogłem, ponieważ trakt nie posiadał odnóg, a klacz gnała przed siebie.
Mogłem, lecz nie chciałem tego robić.
Patrzenie na umęczone ciało bez śladu przytomności, było torturą. Świadomością niemocy.
Z drugiej strony zastanawiał mnie powód ataku.
Borric podejrzewał wypalenia, jednak w ostatnim czasie Ily nie pokazała choć śladu umiejętności. Miała wiele możliwości, by zrobić to świadomie. Jeszcze więcej, by zdradzić się przypadkiem. Jeżeli jej utrata pamięci jest prawdziwa, powinna utracić kontrolę.
Chociaż...
Co wydarzyło się w lesie? Tańczyła już, gdy ją odnalazłem. Możliwe by wcześniej nastąpił jakiś incydent. Nim się pojawiłem. Lecz... Akt wypalenia nie następuje przypadkiem, tak silną, uwolnioną moc każdy by wyczuł.
Chyba... Nie, to niemożliwe.
Minęło zbyt wiele czasu. Pierwsze objawy wypalenia pojawiają się o wiele wcześniej.
Mimo to sytuacja zgadzała się z wymaganiami.
Wykorzystano wiele energii, była na miejscu, przejawiała oznaki zaniku. Nadal pozostaje zbyt wiele niewiadomych.
Jeśli wybuch był jej sprawką, to może i tłumaczyłoby, dlaczego, znajdując się w centrum, nie zginęła. W tym przypadku wypalenie nastąpiłoby jednak szybciej.
Ani choroba, ani osłabienie się jej nie imały. Przypadkowych manifestacji także nikt nie zaobserwował. Gorączka pojawiła się stosunkowo niedawno. Całkowite osłabienie, jeszcze później, a przytomność straciła dopiero w domu Rosy.
Biorąc rozbieżności pod lupę, cała teoria grubymi nićmi szyta.
Borric jakoś doszedł do tego sam.
Rosa-Lin pewnie podpowiedziały wiedźmie instynkty, choć dzielić się teorią nie chciała.
Mnie natomiast pozostawało mieć nadzieję, że to tylko nad wraz złośliwa infekcja.
Nakkila znacząco zwolniła. Zwykle stopniowo wytracała prędkość, dając do zrozumienia, że czegoś potrzebuje. Robiliśmy wtedy krótkie postoje, trochę wody, garść paszy. Teraz zmiana tempa dawała się odczuć natychmiastowo. Najwidoczniej tym razem wczuła coś, umykającego moim zmysłom.
Wiedziałem, że rozglądanie się nic nie da. Trakt opustoszał i zapuszczali się tu tylko desperaci, wiocha za naszymi plecami tylko utwierdzała mnie w tym przekonaniu.
Cokolwiek zaniepokoiło klaczkę, z dużym prawdopodobieństwem znajdowało się tutaj celowo. Zdałem się na zwierzęce zmysły, zerkając częściej na Ilygedyn.
Nie minęło sto oddechów, a stukot kopyt przyśpieszył. Powoli wracaliśmy do poprzedniej prędkości. Oby sytuacja się nie powtórzyła, jeszcze długa droga przed nami.

Ogień płonął w palenisku, woda cicho bulgotała w garnuszku, a klacz spokojnie odpoczywała w boksie. Kolejny dzień chylił się ku końcowi, tym razem postanowiłem zrobić zwyczajny postój. Drzemanie na koźle nie należało do najprzyjemniejszych zajęć, a siła ciągnącego cały majdan, też wymagała porządnego uzupełnienia. Niedługo powinniśmy dotrzeć na uczęszczany szlak, o ile zebrane informacje okażą się aktualne.
Dotarcie do portu, spotkanie z Avalim i wskoczenie na pokład mogą już być drobnostką. Odrobinę wypełnioną tłumem ludzi, chcących sprzedać swoje towary, trochę zalaną pośpiechem marnarzy i po brzegi wypchaną panicznym poszukiwaniem duszysty.
Pokrywka ze złością podskoczyła. Zdjąłem naczynie z ognia, przelałem część zawartości do kubka, a do reszty wrzuciłem kawałki suszonego mięsa i dodałem pastę warzywną przygotowaną przez Clerriz. Zioła Borrica parzyły się we wrzątku, zupa grzała się dalej, a ja obserwowałem ciemność przed sobą.
Nieboskłon przesłoniły chmury, więc przestały byś pojedynczymi pomnikami przyrody. Zdawały się tak ciemne, jak otaczające je rośliny. Zbita masa czerni, widoczna tylko dzięki słabemu blaskowi, dobywającemu się z wnętrza wozu. Rozświetlał on wyłącznie niewielki fragment drogi, pozwalając zobaczyć owady. Wędrujące stworzenia wypełniające swe sprawy. Jednak najbardziej interesował mnie mrok trasy. Niepewność przyszłości.
Ocknęła się.
Wiedziałem o tym, nim jeszcze otworzyła oczy. Nim szmaragdowe tęczówki spoczęły na mojej postaci.
Wiedziałem, wolałem tylko nadal wpatrywać się w nocny krajobraz.
Bałem się.
Zwyczajnie się bałem, dojrzeć urojone wyrzuty w pustym spojrzeniu.
Nie dało się jednak dłużej jej ignorować. Chudą dłoń położyła mi na kolanie. Chrapliwy oddech przyciągał uwagę.
Chwyciłem blade palce, podniosłem kubek i w końcu spojrzałem na Ilygedyn.
Zaczerwieniona skóra, spierzchnięte wargi, szkliste oczy. Gorączka nadal zbierała swoje żniwo. Zmieniłem pozycję, uniosłem jej głowę, przystawiając krawędź naczynia do ust.
Piła powoli, zachłystując się co chwila, gdy trudności w złapaniu oddechu wymuszały gwałtowniejszą reakcję. Niedopity napar zastąpiłem gorącym wywarem. Jadła z ociąganiem, niechęcią, a ja karmiłem ją, przymuszając niemalże, do każdej kolejnej porcji. Skoro miałem szansę wzmocnić osłabione ciało, chciałem wykorzystać ją w pełni.
Nakarmioną i wpółprzytomną po ziołach ułożyłem na posłaniu, otulając porządnie kocami. Ostatni raz zerkając na zewnątrz, odnalazłem wygodną pozycję, by udać się do krainy wpół do śmierci.

Powrót na uczęszczaną trasę wiązał się ze zwolnieniem. Nie mogę, nie przyznać się, że spowodowanie wypadku blokującego trakt pojawiła się przez chwilę w moich myślach.
Wśród ludzi człowiek czuł się bezpieczny, przynajmniej póki nikt go nie oskubał niczym kurczę na obiad.
Wśród ludzi było weselej, o ile nie przeszkadzały ci rozmowy innych.
Wśród ludzi istniała zawsze szansa na uzyskanie pomocy, lecz wiązało się to z wiedzą przypadkowych towarzyszy o twoich problemach.
Znajdowanie się wśród ludzi miało wiele zalet i równie wiele wad, dla mnie najważniejszą było jedno. Powolne, ślimacze tempo parcia przed siebie.
Wcześniej upragnione towarzystwo, stało się przekleństwem, opóźniając dotarcie do miasteczka.
Miasteczka, dużo powiedziane.
La to właściwie sam port otoczony budynkami mieszkalnymi jego podstawowej obsługi. Jako boczna przystań oblegany przez drobnych kupców, chcących odesłać swoje towary dalej. Przybijające statki dopełniały ładownie lub zabierały dodatkowych pasażerów. Choć większy port znajdował się pół dnia drogi od tego, dla większości podróżnych bardziej opłacalne stawało się korzystanie z bocznego postoju. Tu przewoźnicy zaniżali stawki, które dla wielu były nierealne do opłacenia w mieście. Z drugiej strony na statkach nie pozostawały puste, generujące straty miejsca.
Miałem ogromną nadzieję, iż lokalny medyk zajmował się leczeniem dusz, nawet jeśli nie pomaga to w składaniu strzaskanych kończyn. Przy negatywnej odpowiedzi spotkanie podróżującego duszysty okaże się spełnieniem marzeń.
Ilygedyn pogrążona w, chcąc nie chcąc, narkotycznym śnie. Leniwe rozmowy toczone wokół i mężczyźni idący równo z załadowanymi wozami. Klaczka znów powłóczyła kopytami, miałem wrażenie, jakby to trzymanie się na krawędzi życia pozwalało jej zbierać siły na długie godziny biegu.
Zapadnięcie zmroku mogło być dla nas wybawieniem. Mogło, lecz nie musiało, a w związku z tym, złośliwie wybrało drugą opcję.
Na spoczynek udali się nieliczni.
Strudzeni podróżni, piesze rodziny z dziećmi, żebracy liczący na chwilę przy czyimś ogniu. Zatrzymany wóz był najczęściej uszkodzony lub zwierzęta pociągowe całkowicie odmówiły posłuszeństwa. Reszta orszaku uparcie wędrowała naprzód, ku morskiej bryzie.
Ktoś z przodu palił fajkę, a smuga dymu lawirowała między ludźmi. Niezadowolone niemowlę, swoim kwileniem, starało się zagłuszyć, bardziej oddaloną, namiętnie spędzającą czas parę. W ruch poszły skrzypce, roztaczając nad wszystkimi spokojną, niemalże hipnotyczną melodię. Jednostajnie przed siebie, noga za nogą, kopyto za kopytem. Skrzypienie kół i stłumiony stukot kroków nadawał rytm wędrownej muzyce. Oczy łzawiły atakowane dymem mijanych ogni. Powieki sennie pragnęły się spotkać. Ciążyły i ciążyły coraz mocniej, nie zważając, by zachować potrzebną przytomność.
-Panicz nie zasypia- schrypnięty głos wybrzmiał obok.
Należał do niewielkich rozmiarów człowieczka. Wiek odcisnął swe piętno w gęstwinie siwych włosów, tu i ówdzie, przeplatanych jeszcze czarnymi pasmami. Pobruździł też skórę sękatych dłoni, twarzy, nie odbierając jednak radości szerokiemu uśmiechowi.
-Klaczka ledwo zipie, przypilnować jej trzeba, bo skończy z połamanymi kulasami. Szkoda toż to zwierza.
-Ano szkoda. Dokąd zmierzasz dobry człowieku?
-Gdzie oczu i dusza poniesie. Na grzbiecie niewiele do dźwigania, to cały świat do zdobycia został.
Tu musiałem się z nim zgodzić. Odzienie miał nie pierwszej, drugiej czy nawet trzeciej świeżości. Szwy trzymały na słowo honoru, łaty tworzyły pstrokatą mozaikę, a przetarcia walczyły między sobą, o więcej przestrzeni. Buty zdawały się być z bardziej teraźniejszych czasów. Cholewki zadziornie wywinięte na zewnątrz, grube, sztywne zelówki przystosowane do długich podróży. Wzmocnione noski zdążyły się przykurzyć, a boczne sznurowadła mocno utrzymywały materiał na miejscu.
Przynajmniej tak powinny się prezentować w czasach swojej świetności. Obecnie zelówka podeszwy została starta, sznurowadła zastąpiły kawałki sznurka, wzmocnienie wystawało spomiędzy rozdartego materiału oraz zaschniętych śladów błota. Nawet wywinięcia stały się bardzie oklapłe, a jednak była to najlepiej wyglądająca na nim rzecz.
-Wdrap się i zasiądź przy mnie. Opowiesz mi o swej podróży, zmęczenie odgonisz, traktu nie zablokujemy.
-Jak takiś miły, to z chęcią przycupnę- powiedział łapiąc zręcznie burtę i już z lekkim kłopotem wspinając się w górę.- O czym chciałbyś posłuchać paniczu?- dodał sadowiąc się wygodniej.- O pustynnych targowiskach? Górskich wspinaczkach? Kolorowych jeziorach?
-O początkach twojej wolności.
-Toż to nie ma o czym bajać. Smutne to, rozwlekłe, wypełnione cierpieniem. Kiepskie do słuchania.
-Czasem proste sprawy mają w sobie więcej uroku niż niezwykłe cuda.
-Takiemu postawieniu sprawy mogę tylko ulec.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz