piątek, 9 września 2016

IV

Ciemne zaułki miasta są idealnym miejscem na odnalezienie chwili spokoju. Zarówno dniem, jak i nocą spotkać tu można kupców dobijających targów, dziwki mające piecze nad zbłąkanymi w ciasnych uliczkach, rabusiów przechadzających się, by zdobyć łatwy łup, tabuny włóczęgów szukających szczęścia w rynsztokach oraz wysłanników szlachty załatwiających ciemne sprawki w imieniu panów. Dla nich nie liczy się pora czy miejsce, a cel. Wszyscy odwiedzający tą część stolicy czują się jak u siebie w domu, znają zasady panujące, ludzi, terminy, których przekroczyć nie wolno. Najgorsza dzielnica, a życie toczy się szybciej niż na głównych targach. Tu wyznacznikiem jest czas i dobry humor odwiedzających.
W te wąskie przejścia nie zapuszcza się nikt, kto nie chce kłopotów.
Chyba, że jest zbyt niedoświadczony życiem i nie wyczuł zagrożenia zbliżającego się z każdym pokonanym krokiem.
Takich ludzi, co zaskakujące, jest całe mrowie. Ciągną, niczym te małe pracowite stworzonka, w głąb mrowiska mijając bramę za bramą, człowieka za człowiekiem, nóż za nożem. Prą przed siebie zapominając o konwenansach rządzących tym miejscem. Nie myślą o konsekwencjach.
Choć... wystarczy jedno krzywe spojrzenie, by pożegnać się z zębami.
Jeden krok w złą stronę, aby upuścić trochę krwi.
Jedna chwila rozkojarzenia, a sakiewka zmienia właściciela.
Jeden nieodpowiedni stukot i znajdujesz się na bruku.
Jeden niesprawdzony towarzysz, przez którego może ci przybyć dodatkowe, metalowe żebro.
Tu wodą na młyn są pieniądze. Pieniądze napędzane przez gniew i agresję, seks i pożądanie, pragnienie i możliwość jego zaspokojenia. Jednak, kto nie potrafi się przystosować, zostaje zgnieciony przez machinę.
Bardzo łatwo jest zostać przez nią pochłoniętym, wystarczy w końcu tylko jeden, drobny i zupełnie przypadkowy objaw pecha. Tylko on, a prosto z ulic trafia się na cmentarzysko.
To dzielnica, w której nikt nie obroni twoich praw. Nie ma tu straży, nie podlega sądom, nie znajdzie się nikt, kto stanąłby w obronie innego, chyba że jest niesamowicie zdesperowany, a życie jest dla niego warte mniej niż nic.
Tak, to idealne miejsce, by nacieszyć się chwilą spokoju.

Najlepiej zasiąść przy małym stoliku w narożnej, balkonowej loży jednej z karczm tuż przy niewielkiej marinie.
Dziupla pod Trzynastką nie przyciągała wielu klientów.
Wydawała się być zbyt zniszczona, nawet na tutejsze standardy.
Pierwsze co widzieli przechodnie, to szyld. Obecnie nie widać było nawet co miał przedstawiać. Smętnie dyndająca, spróchniała decha, w każdej chwili swojego trwania grożąca upadkiem na łeb przechodzącego pod nią pechowca. Nawet jej kolor potrafił odstręczyć. Brązy i zielenie, kiedyś prawdopodobnie świeże, teraz przywodziły na myśl gnijącą skórę nieboszczyka. Niczym siny śluz wypływający z popękanych pęcherzy, opuszczała dziury po kornikach, deszczówka.
Fasada chyliła się w pokłonie dla ciemnej uliczki. Jej puste, pozabijane okna patrzyły niewidzącym wzrokiem na zbłąkane duszyczki przechodzące poniżej, a resztki porwanych zasłon wyglądały, jak smutne, zapomniane łzy. Odłażący, okopcony tynk odpadał płatami uwidaczniając popękany kamień.
Między kolejnymi pęknięciami przy ulicy dało się zauważyć rozrastające chwasty. Zdawały się, całą swoją energię poświęcać na przetrwanie w tak niedogodnym miejscu, wzorem samej Trzynastki. Kolczaste, zszarzałe jak całe to miejsce, pnące się ku lepszemu, by choć przez chwilę zaznać odrobiny blasku słońca.
Jednak, prócz drogi ku światłu, parły też do wnętrza lokalu. Pojedyncze pnącza wdzierały się przez wypaczone deski progu i ledwo trzymające się na zawiasach, niedomknięte drzwi. Odpryskująca farba ze zniszczonych desek, której koloru już nie dało się poznać pod warstwą brudu. Chyba tylko ona utrzymywała wszystko, by nie rozsypało się w proch dając możliwość wtargnięcia ulewie. Zaśniedziała gałka trzymała się na splątanym drucie wystającym przez niewielkie otwory w drewnie.
Przekraczając próg wchodziło się do ciemnego wnętrza. Zapomniane śmieci szeleszczące w rytm wpadających podmuchów wiatru, łopoczące resztki przepierzeń i zniszczone, stare kinkiety. Na jednym z nich paliła się pojedyncza, wątła świeca. Bardziej honorowa niż praktyczna, bo nie rozświetlała korytarza za grosz, a jedynie rzucała nerwowe cienie na ściany.
Blask ten odkrywał przed klientem, że wnętrze zostało tak samo zapuszczone, jak front budynku.
Zacieki na ścianach tworzące zastanawiające wzory. Płatki brudu spadające z sufitu i zwisające z niego pajęczyny. Popękane deski stanowiące kiedyś parkiet, teraz były wdeptane w naniesione błoto. Przemykające między starymi meblami szczury.
Nawet te meble wzbudzały litość i obrzydzenie. Wyblakłe obicia, spękane podparcia, wyłamane nóżki. Leżały niczym na stosie pogrzebowym gotowe do podpalenia.
Zaskakujące, jak może upaść miejsce koło terenów kurtyzan. Przecież powinien tu kwitnąć biznes.
Tłumy ludzi bawiących się z nowo zapoznanymi znajomymi.
Kobiety w bardziej lub mniej seksownych strojach umilające czas, namawiające na kolejne napoje, a możliwe, że nawet coś więcej.
Muzykanci brzdękający na instrumentach, by rozweselić tłum.
Alkohol lejący się strumieniami z beczek i ozdobnych butli, jak pieniądze opuszczające sakiewki gości.
Lśnienie świateł i kurwiki w oczach mijanych ludzi.
Zamęt wkradający się z każdą chwilą głębiej w zakamarki umysłu.
Ruch przepełniający ciebie i każdego w pobliżu, napędzający życie ukryte w zakątkach twego jestestwa, niczym para rozgrzewająca zmarznięte domostwo.
Dotyk rozpalający zmysły.
Ukradkowe spotkania za zasłonami.
Nerwowe, drapieżne pocałunki w oczekiwaniu na pośpieszne spełnienie gdzieś w rogu sali.
Odurzający zapach perfum, potu, seksu mieszający się z łagodną wonią topionego wosku.
Noc pełna szaleństwa, zapomnienia i spełnienia będąca zapowiedzią dnia pełnego udręki.
Tak powinien wyglądać ten lokal i tak kiedyś wyglądał.
Teraz wydawał się zapomnianą przez bogów ruderą nad brzegiem jeziora.
Z upływem czasu wszystko czeka ten sam los.
Jednak czasem zdarza się, że w zapadniętej ruderze, miast iść z główny nurtem, warto iść bocznymi ścieżkami. Tak zrobiłem i ja.
Minąłem spleśniałą zasłonę po prawej stronie od wejścia. Wąskie, strome stopnie pojawiające się nagle w ciemnym korytarzu potrafią zaskoczyć, zawsze. Wydają się zmieniać położenie za każdym razem, gdy potrzebuję po nich wejść.
Zalegające wszędzie śmieci zastąpił kurz pokrywający zarówno podłogę, jak i ramy wiszących na ścianach obrazów. Zakrył on też stare ślady stóp ludzi znajdujących tu schronienie. Niczym śnieżny puch otulał on wszystko spowijając mijane pomieszczenia ciszą.
Dotarłem do mojego ulubionego miejsca odpoczynku. Niewielkie pomieszczenie, do którego wejście zastawione zostało w dawnych czasach półokrągłą kanapą. Jej wytarta skóra skrzypiała uspokajająco przy każdym ruchu, a zapach nagrzanego powietrza przywodził na myśl słoneczny dzień.
Starłem kurz z materiału, ze stolika o barwie ciemnego brązu wciąż błyszczącego po wypolerowaniu przez wszystkie ręce o niego oparte, nawet z barierek postawionych wzdłuż balkonu. Miedziana powierzchnia pokryła się już patyną, co dodawało jej tylko uroku.
Niektóre przedmioty z czasem nabierają charakteru. Mijające lata pozwalają im napawać się ludzką obecnością, przejmować emocje, zapamiętywać kształty, wchłaniać odrobinę każdej napotkanej duszy, by ukształtować własną, niepowtarzalną. Człowiek, nie zdając sobie z tego sprawy, potrafi wytworzyć rzeczy piękne. Przemawiające do innych swoją postacią, kolorem, zapachem, dotykiem czy specyficznym dźwiękiem, niczym gaworzenie niemowlęcia, wydawanym podczas korzystania z nich.
Serce to potrafi być jak ludzkie.
Może i nie potrafi nienawidzić czy kochać, jednak zna zarówno nienawiść, jak i miłość. Odzwierciedla uczucia, z którymi obcuje. W ten sposób nóż mistrza kuchni, przekazywany z pokolenia na pokolenie, może pomóc nowicjuszowi. Jego wytarta rękojeść dobrze trzymająca się w dłoni, zadbane ostrze czy odpowiednie wyważenie, pamiętające czasy kowala, wzbudzają miłość w nowym, niepewnym sercu. Niemalże sam prowadzi niewprawną rękę.
Jednakże to samo ostrze może spotkać inna historia.
Miast być użytkowanym w kuchni, staje się narzędziem siejącym śmierć. Wykorzystywany w nagłym przypływie złości i strachu, wyrzucany, zapomniany. Przerzucona na niego agresja wraz z krwią niszczy ostrze. Rdzewieje, tępieje, staje się, jak właściciel, bezwzględny i mroczny. Przechodząc przypadkowo z rąk do rąk doprowadza do upadku kolejne, popadające w samounicestwienie, dusze. Zniszczony, niczym martwe ciało, ląduje na śmietnisku.
Na szczęście dla mnie, pomimo zabaw trwających od wieczora do rana, te ściany zapamiętały spokój niesiony wraz z nastaniem dnia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz