Ciemne
zaułki miasta są idealnym miejscem na odnalezienie chwili spokoju.
Zarówno dniem, jak i nocą spotkać tu można kupców dobijających
targów, dziwki mające piecze nad zbłąkanymi w ciasnych uliczkach,
rabusiów przechadzających się, by zdobyć łatwy łup, tabuny
włóczęgów szukających szczęścia w rynsztokach oraz wysłanników
szlachty załatwiających ciemne sprawki w imieniu panów. Dla nich
nie liczy się pora czy miejsce, a cel. Wszyscy odwiedzający tą
część stolicy czują się jak u siebie w domu, znają zasady
panujące, ludzi, terminy, których przekroczyć nie wolno. Najgorsza
dzielnica, a życie toczy się szybciej niż na głównych targach.
Tu wyznacznikiem jest czas i dobry humor odwiedzających.
W
te wąskie przejścia nie zapuszcza się nikt, kto nie chce kłopotów.
Chyba,
że jest zbyt niedoświadczony życiem i nie wyczuł zagrożenia
zbliżającego się z każdym pokonanym krokiem.
Takich
ludzi, co zaskakujące, jest całe mrowie. Ciągną, niczym te małe
pracowite stworzonka, w głąb mrowiska mijając bramę za bramą,
człowieka za człowiekiem, nóż za nożem. Prą przed siebie
zapominając o konwenansach rządzących tym miejscem. Nie myślą o
konsekwencjach.
Choć...
wystarczy jedno krzywe spojrzenie, by pożegnać się z zębami.
Jeden
krok w złą stronę, aby upuścić trochę krwi.
Jedna
chwila rozkojarzenia, a sakiewka zmienia właściciela.
Jeden
nieodpowiedni stukot i znajdujesz się na bruku.
Jeden
niesprawdzony towarzysz, przez którego może ci przybyć dodatkowe,
metalowe żebro.
Tu
wodą na młyn są pieniądze. Pieniądze napędzane przez gniew i
agresję, seks i pożądanie, pragnienie i możliwość jego
zaspokojenia. Jednak, kto nie potrafi się przystosować, zostaje
zgnieciony przez machinę.
Bardzo
łatwo jest zostać przez nią pochłoniętym, wystarczy w końcu
tylko jeden, drobny i zupełnie przypadkowy objaw pecha. Tylko on, a
prosto z ulic trafia się na cmentarzysko.
To
dzielnica, w której nikt nie obroni twoich praw. Nie ma tu straży,
nie podlega sądom, nie znajdzie się nikt, kto stanąłby w obronie
innego, chyba że jest niesamowicie zdesperowany, a życie jest dla
niego warte mniej niż nic.
Tak,
to idealne miejsce, by nacieszyć się chwilą spokoju.
Najlepiej
zasiąść przy małym stoliku w narożnej, balkonowej loży jednej z
karczm tuż przy niewielkiej marinie.
Dziupla
pod Trzynastką nie przyciągała wielu klientów.
Wydawała
się być zbyt zniszczona, nawet na tutejsze standardy.
Pierwsze
co widzieli przechodnie, to szyld. Obecnie nie widać było nawet co
miał przedstawiać. Smętnie dyndająca, spróchniała decha, w
każdej chwili swojego trwania grożąca upadkiem na łeb
przechodzącego pod nią pechowca. Nawet jej kolor potrafił
odstręczyć. Brązy i zielenie, kiedyś prawdopodobnie świeże,
teraz przywodziły na myśl gnijącą skórę nieboszczyka. Niczym
siny śluz wypływający z popękanych pęcherzy, opuszczała dziury
po kornikach, deszczówka.
Fasada
chyliła się w pokłonie dla ciemnej uliczki. Jej puste, pozabijane
okna patrzyły niewidzącym wzrokiem na zbłąkane duszyczki
przechodzące poniżej, a resztki porwanych zasłon wyglądały, jak
smutne, zapomniane łzy. Odłażący, okopcony tynk odpadał płatami
uwidaczniając popękany kamień.
Między
kolejnymi pęknięciami przy ulicy dało się zauważyć rozrastające
chwasty. Zdawały się, całą swoją energię poświęcać na
przetrwanie w tak niedogodnym miejscu, wzorem samej Trzynastki.
Kolczaste, zszarzałe jak całe to miejsce, pnące się ku lepszemu,
by choć przez chwilę zaznać odrobiny blasku słońca.
Jednak,
prócz drogi ku światłu, parły też do wnętrza lokalu. Pojedyncze
pnącza wdzierały się przez wypaczone deski progu i ledwo
trzymające się na zawiasach, niedomknięte drzwi. Odpryskująca
farba ze zniszczonych desek, której koloru już nie dało się
poznać pod warstwą brudu. Chyba tylko ona utrzymywała wszystko, by
nie rozsypało się w proch dając możliwość wtargnięcia ulewie.
Zaśniedziała gałka trzymała się na splątanym drucie wystającym
przez niewielkie otwory w drewnie.
Przekraczając
próg wchodziło się do ciemnego wnętrza. Zapomniane śmieci
szeleszczące w rytm wpadających podmuchów wiatru, łopoczące
resztki przepierzeń i zniszczone, stare kinkiety. Na jednym z nich
paliła się pojedyncza, wątła świeca. Bardziej honorowa niż
praktyczna, bo nie rozświetlała korytarza za grosz, a jedynie
rzucała nerwowe cienie na ściany.
Blask
ten odkrywał przed klientem, że wnętrze zostało tak samo
zapuszczone, jak front budynku.
Zacieki
na ścianach tworzące zastanawiające wzory. Płatki brudu spadające
z sufitu i zwisające z niego pajęczyny. Popękane deski stanowiące
kiedyś parkiet, teraz były wdeptane w naniesione błoto.
Przemykające między starymi meblami szczury.
Nawet
te meble wzbudzały litość i obrzydzenie. Wyblakłe obicia, spękane
podparcia, wyłamane nóżki. Leżały niczym na stosie pogrzebowym
gotowe do podpalenia.
Zaskakujące,
jak może upaść miejsce koło terenów kurtyzan. Przecież powinien
tu kwitnąć biznes.
Tłumy
ludzi bawiących się z nowo zapoznanymi znajomymi.
Kobiety
w bardziej lub mniej seksownych strojach umilające czas, namawiające
na kolejne napoje, a możliwe, że nawet coś więcej.
Muzykanci
brzdękający na instrumentach, by rozweselić tłum.
Alkohol
lejący się strumieniami z beczek i ozdobnych butli, jak pieniądze
opuszczające sakiewki gości.
Lśnienie
świateł i kurwiki w oczach mijanych ludzi.
Zamęt
wkradający się z każdą chwilą głębiej w zakamarki umysłu.
Ruch
przepełniający ciebie i każdego w pobliżu, napędzający życie
ukryte w zakątkach twego jestestwa, niczym para rozgrzewająca
zmarznięte domostwo.
Dotyk
rozpalający zmysły.
Ukradkowe
spotkania za zasłonami.
Nerwowe,
drapieżne pocałunki w oczekiwaniu na pośpieszne spełnienie gdzieś
w rogu sali.
Odurzający
zapach perfum, potu, seksu mieszający się z łagodną wonią
topionego wosku.
Noc
pełna szaleństwa, zapomnienia i spełnienia będąca zapowiedzią
dnia pełnego udręki.
Tak
powinien wyglądać ten lokal i tak kiedyś wyglądał.
Teraz
wydawał się zapomnianą przez bogów ruderą nad brzegiem jeziora.
Z
upływem czasu wszystko czeka ten sam los.
Jednak
czasem zdarza się, że w zapadniętej ruderze, miast iść z główny
nurtem, warto iść bocznymi ścieżkami. Tak zrobiłem i ja.
Minąłem
spleśniałą zasłonę po prawej stronie od wejścia. Wąskie,
strome stopnie pojawiające się nagle w ciemnym korytarzu potrafią
zaskoczyć, zawsze. Wydają się zmieniać położenie za każdym
razem, gdy potrzebuję po nich wejść.
Zalegające
wszędzie śmieci zastąpił kurz pokrywający zarówno podłogę,
jak i ramy wiszących na ścianach obrazów. Zakrył on też stare
ślady stóp ludzi znajdujących tu schronienie. Niczym śnieżny
puch otulał on wszystko spowijając mijane pomieszczenia ciszą.
Dotarłem
do mojego ulubionego miejsca odpoczynku. Niewielkie pomieszczenie, do
którego wejście zastawione zostało w dawnych czasach półokrągłą
kanapą. Jej wytarta skóra skrzypiała uspokajająco przy każdym
ruchu, a zapach nagrzanego powietrza przywodził na myśl słoneczny
dzień.
Starłem
kurz z materiału, ze stolika o barwie ciemnego brązu wciąż
błyszczącego po wypolerowaniu przez wszystkie ręce o niego oparte,
nawet z barierek postawionych wzdłuż balkonu. Miedziana
powierzchnia pokryła się już patyną, co dodawało jej tylko
uroku.
Niektóre
przedmioty z czasem nabierają charakteru. Mijające lata pozwalają
im napawać się ludzką obecnością, przejmować emocje,
zapamiętywać kształty, wchłaniać odrobinę każdej napotkanej
duszy, by ukształtować własną, niepowtarzalną. Człowiek, nie
zdając sobie z tego sprawy, potrafi wytworzyć rzeczy piękne.
Przemawiające do innych swoją postacią, kolorem, zapachem,
dotykiem czy specyficznym dźwiękiem, niczym gaworzenie niemowlęcia,
wydawanym podczas korzystania z nich.
Serce
to potrafi być jak ludzkie.
Może
i nie potrafi nienawidzić czy kochać, jednak zna zarówno
nienawiść, jak i miłość. Odzwierciedla uczucia, z którymi
obcuje. W ten sposób nóż mistrza kuchni, przekazywany z pokolenia
na pokolenie, może pomóc nowicjuszowi. Jego wytarta rękojeść
dobrze trzymająca się w dłoni, zadbane ostrze czy odpowiednie
wyważenie, pamiętające czasy kowala, wzbudzają miłość w nowym,
niepewnym sercu. Niemalże sam prowadzi niewprawną rękę.
Jednakże
to samo ostrze może spotkać inna historia.
Miast
być użytkowanym w kuchni, staje się narzędziem siejącym śmierć.
Wykorzystywany w nagłym przypływie złości i strachu, wyrzucany,
zapomniany. Przerzucona na niego agresja wraz z krwią niszczy
ostrze. Rdzewieje, tępieje, staje się, jak właściciel,
bezwzględny i mroczny. Przechodząc przypadkowo z rąk do rąk
doprowadza do upadku kolejne, popadające w samounicestwienie, dusze.
Zniszczony, niczym martwe ciało, ląduje na śmietnisku.
Na
szczęście dla mnie, pomimo zabaw trwających od wieczora do rana,
te ściany zapamiętały spokój niesiony wraz z nastaniem dnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz