Samotny koń ciągnął
kolorowy wóz ignorując kałuże powstałe na drodze. Wlókł się
noga za nogą. Każdy krok był walką z ciężarem przymocowanym do
uprzęży. Jego dereszowate boki drżały z wysiłku, a kłęby pary
buchały z pyska przy każdym oddechu w mrozie poranka.
Na koźle siedziała
drobna dziewczyna o kasztanowych włosach splecionych w luźny
warkocz zwisający przez ramię. Szara spódnica opadała do kostek
falując lekko w rytm ruchów wozu. Biała, obszerna koszula ukrywała
jej sylwetkę odcinając się gwałtownie na wysokości talii, by
skryć się pod krawędzią spódnicy. Znudzonym wzrokiem obserwowała
otoczenie zapominając o okrywającym ją kocu, który powoli,
skrycie osuwał się, by, w swoim czasie, spaść w błoto.
Szedłem obok nich
starając się odciążyć zwierzę na niesprzyjającym podłożu.
Dowiązywałem plandekę paki zabezpieczając ją dodatkowo na
wypadek burzy.
Byliśmy sami ma
trakcie. Mogliśmy delektować się spokojem, jednak, z drugiej
strony, trasa ta stała się nieuczęszczaną z powodu napadających
tu rozbójników. Możliwe, iż już zmienili teren ataków, skoro
doskwierał im brak ofiar, lecz zawsze istniało zagrożenie, a
samotnie trudniej stawić komukolwiek czoła.
Reszta grupy wędrowała
innymi ścieżkami, każdy znał niewielką część planu. Ja
wiedziałem kogo szukać, obecność Avalego była wskazówką
dotarcia na miejsce. Do tego czasu byliśmy skazani na wędrówkę
dzikimi ostępami w ściśle określonym kierunku.
Wędrowaliśmy jako
młode małżeństwo szukające swojego miejsca na ziemi. Ilygedyn
pozostawała sobą. Cicha i zamknięta we własnym świecie, trzymała
się blisko naszego całego dobytku zapakowanego na wozie. Miała być
spłoszoną dziewczyną z dobrego domu. Nie wymagało to wyrywania
jej z obecnego stanu, więc dawało większe szanse na odwrócenie od
niej uwagi.
Przynajmniej taką
miałem nadzieję.
Choć... ubranie jej w
szaty o prostym kroju jedynie podkreśliło delikatną urodę.
Czułem miękkość
ziemi pod stopami, chłód powiewów wiatru, sztywność mięśni
pozostałą po śnie. Obserwowałem soczyście zielone drzewa i
mroczne cienie kryjące się pod rozłożystymi koronami. Widziałem
gałęzie poruszone podmuchem, liście rozwijające się w
promieniach słońca, lecz nie zauważyłbym wroga stojącego
centymetry przede mną.
Moje myśli od
wyruszenia w drogę zaprzątało jedno: Dlaczego Aaton kazał ją
zabrać?
Stary miewał swoje
dziwactwa, lecz nigdy nie zdarzyło się, aby jego decyzje nie były
przemyślane. Każdy krok w rozgrywce opracowywał stopniowo, by nie
zabrnąć w ślepy zaułek. Wszystkie informacje sprawdzał
parokrotnie mogąc igrać z niedoinformowanymi. Otaczał się ludźmi
inteligentnymi, opornymi na sztuczki z zewnątrz, co pozwalało mu
spokojnie pracować.
Mimo wszystko nikt nie
sądził, że to on faktycznie sprawuje władzę.
Przebiegły umysł i
świdrujące spojrzenie zwykle ukrywał pod maską znużenia. Jeśli
tego pragnął zmieniał się w miłego starszego pana lub złośliwego
zgreda. Był taki jakim go widzieli. Prawdopodobnie jego prawdziwego
oblicza nie znała nawet królowa.
Doradcom pozwalał
sądzić, że sami wpadli na pomysły, które pragnął wykorzystać,
a początkowo absurdalne rozporządzenia okazywały się strzałami w
dziesiątkę.
Ostatnie polecenie z
całą pewnością nie należało do sensownych.
Wysłał ją na misję.
Dziewczynę znalezioną
w niesprzyjających warunkach, która sprzyja jego wrogom.
Nieprzygotowaną do
sytuacji, jakie możemy napotkać.
W żaden sposób nie
mogłem tego zrozumieć. Z mojej perspektywy Ilygedyn w obecnym
stanie nadawała się jedynie do pozostawienia w domu. Mogłaby
poświęcić czas na doskonalenie poznawanych umiejętności,
stopniowe oswajanie się z nową rzeczywistością oraz rozwijanie
znajomości przydatnych w przyszłości.
Byłaby też pod okiem
zarówno Mirany, jak i ludzi moich czy króla, w końcu wszyscy
woleliby wiedzieć, gdyby nagle dziewczyna przypomniałaby sobie o
partyzantach.
A tak znalazła się na
odludziu i tylko Avali wiedział kiedy skończy się nasza wędrówka.
Nie byłem w stanie przekazać jej wystarczającej wiedzy z zakresu
potrzebnego, by mogła zrealizować moje plany. Może potrafiłem
rozpoznać kobiece sztuczki, lecz wykorzystanie ich było zupełnie
inną bajką, o nauczaniu nie wspominając.
Wędrując ze mną
stawała się zagrożeniem.
Nie znaliśmy jej. Nie
mogliśmy zweryfikować stanu pamięci. Wydawała się słaba,
bezbronna, ale kto wie czy w sytuacji zagrożenia nie wbije któremuś
noża w plecy?
Poza tym nic nie
wiedziała o moim zajęciu. Wprowadzenie jej groziło wydaniem
członków grupy, utrzymywanie wszystkiego w tajemnicy mogło
doprowadzić do ważnego błędu.
Z jakiegoś
nieuchwytnego dla mnie powodu Stary zapragnął, by nam towarzyszyła.
Zignorował stwarzane przez nią problemy wciskając dziewczę na
wyjazd niczym niechcianą zabawkę.
Było mu wszystko
jedno, chciał się nas pozbyć, co prawdopodobnie wyglądałoby
zupełnie inaczej lub wiedział o niej coś, czego jeszcze nie udało
mi się odkryć.
Czyli właściwie
niewiele musiał się dowiedzieć...
Rozejrzałem się po
otoczeniu. Trakt stał się stabilniejszy, drobne kamyki wbite w
glebę zastąpiły rozmokłą ziemię. Znacznie się ochłodziło, a
słońce wiszące po zachodniej stronie nieboskłonu zasnuwały
ciemne chmury.
Ilygedyn owinęła się
kocem, któremu nie udało się niepostrzeżenie uciec. Dłonie
trzymające okrycie drżały, siadając koło niej na koźle
zauważyłem usta kolorem miast przypominające jasne płatki róż
zdawały się być niczym niknący siniak. Marzła nie dając znaku,
że tak się dzieje. Nie ruszyła się z miejsca, choć wystarczyło
odchylić klapę, by dostać się do wozu.
W środku było
przyjemniej, znajdowały się ubrania, dodatkowe pledy, niewielki
piecyk, przy którym można było posiedzieć lub zaparzyć herbatę.
Jeśli to by nie starczyło, zawsze mogłem wygrzebać alkohol dając
jej przez chwilę złudne poczucie ciepła nim zagrzebałbym ją pod
warstwą przykryć.
Dotknąłem jej dłoni,
była lodowato zimna. Chwyciłem nadgarstek dziewczyny, delikatnie
pchnąłem i obserwowałem, jak tracąc równowagę wpada do środka.
Wstawiłem za nią głowę, aby zorientować się czy mogę na
spokojnie wejść, nie chciałem jej przez przypadek podeptać.
Przestąpiłem nad chudą ręką zabierając się do roboty.
Błysk iskier, zapach
dymu, pomarańczowy blask płomieni.
Postawiłem na piecyku
garnuszek z wodą, po czym zabezpieczyłem całość przed wywrotką.
Chciałem właśnie wyjąć dla niej jeden z moich grubych swetrów,
gdy usłyszałem cichy stukot kropel o dach.
Najwidoczniej chmury
burzowe już do nas dotarły chcąc pokazać swoje niezadowolenie z
takiego obrotu spraw.
-Pokładam w tobie
nadzieję na niespalenie tej budy w ciągu paru najbliższych minut-
powiedziałem ze złośliwym uśmiechem zarzucając kaptur na głowę.
Wróciłem na kozioł.
Potrzebne było nam miejsce na postój. Może i koń bardziej
przypominał habetę niż pełnokrwistego ogiera, lecz był naszą
przepustką do celu. Jak najszybciej powinien znaleźć się pod
dachem, nagłe wyziębienie mogło wszystko zaprzepaścić.
Znalazłem więc
dogodne miejsce, podprowadziłem tam wóz, a zeskakując uruchomiłem
spust uwalniający dodatkowy dach. Szybko opuściłem materiałowe
ściany, po czym podszedłem, by uwolnić zwierzę z uprzęży.
Wprowadziłem go do dodatkowej komory i porządnie wytarłem
jednocześnie rozmasowując zmęczone po pracy mięśnie, przykryłem
derką. Ciepłe chrapy przy uchu towarzyszyły mi podczas wyciągania
worka z obrokiem, a wargi szczypiące włosy pośpieszały
niecierpliwie. Zostawiłem karmę, poklepałem go jeszcze po szyi i
prędko wróciłem do środka paki.
Musiałem wyglądać na
mocno zaskoczonego, gdy gwałtownie cofnąłem się, aby uniknąć
zderzenia z wyciągniętym w moją stronę kubkiem. Dziewczyna
zaparzyła mocną czarną herbatę, której woń rozchodziła się
przyjemnie po niewielkiej przestrzeni wnętrza.
Nie zarzuciła niczego
dodatkowego na siebie, ale zdążyła się rozgrzać. Przed nią
leżały owoce, chleb i niewielki słoiczek z powidłami będące
naszą kolacją. Tyle że oboje chyba nie mieliśmy ochoty jeść.
Pieczywo zniknęło w połowie rozerwane przypadkowo na nierówne
części, owoce w większość sturlały się po kapach pod jedną ze
ścianek, słoiczka nawet nie tknęliśmy.
Po opróżnieniu kubków
rozsunąłem płonące węgielki, teraz spokojnie się żarzyły
promieniując ciepłem. Przygotowałem posłanie, zawinąłem
porządnie dziewczynę w okrycie, a potem siedziałem spokojnie
obserwując jak zasypia.
Jej oddech wyrównał
się, widoczne napięcie zniknęło, w pewnym momencie nawet uroczo
niezgrabnie przesunęła dłonią po twarzy, jakby coś ją
pogilgotało.
Zajrzałem do konia po
raz ostatni, sprawdziłem zabezpieczenia, pogrzebałem w piecyku,
dopiero wyczerpanie wszystkich zajęć pozwoliło mi położyć się
koło niej.
Obudził mnie wilgotny
podmuch muskający czoło. Rozejrzałem się próbując zogniskować
jego źródło, co w ciemnościach nie było zbyt łatwe. W pewnym
momencie zauważyłem ruch tylnej klapy, najwidoczniej puścił
któryś ze sznurków utrzymujących ją na miejscu. Już miałem
wstać, by zawiązać ją z powrotem, gdy zorientowałem się, że
coś jest nie tak. Zapaliłem niewielką lampkę, ponownie
zlustrowałem pomieszczenie. Odkrycie nowej sytuacji zmroziło krew w
żyłach.
Klapa nie była otwarta
przez przypadek.
Ilygedyn nie było na
posłaniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz