Obudził mnie wilgotny
podmuch muskający czoło. Rozejrzałem się próbując zogniskować
jego źródło, co w ciemnościach nie było zbyt łatwe. W pewnym
momencie zauważyłem ruch tylnej klapy, najwidoczniej puścił
któryś ze sznurków utrzymujących ją na miejscu. Już miałem
wstać, by zawiązać ją z powrotem, gdy zorientowałem się, że
coś jest nie tak. Zapaliłem niewielką lampkę, ponownie
zlustrowałem pomieszczenie. Odkrycie nowej sytuacji zmroziło krew w
żyłach.
Klapa nie była otwarta
przez przypadek.
Ilygedyn nie było na
posłaniu.
W panice rozejrzałem
się ponownie poszukując dowodów na przypadkowe odwiązanie się
materiału. Może jednak dziewczyna zakopała się wystarczająco
głęboko w koce, abym nie mógł rozpoznać kształtu sylwetki w
pomiętych okryciach. Uważnie przejrzałem przedmioty w poszukiwaniu
braków, lecz wszystko znajdowało się na swoich miejscach.
Wyjrzałem na przód wozu żywiąc nadzieję, że siedzi tam
obojętnie nieruchoma obserwując spadające krople. Ziejąca od
kozła pustka sprowadziła na mnie czarne myśli...
Był jeszcze boks
konia, może przebudziła się i postanowiła poszukać tam spokoju
zapewnianego przez śpiące zwierzę. Jednak i to okazało się
błędnym kierunkiem. Klacz spała spokojnie nieświadoma mojej
tragedii. Nozdrza poruszały się rytmicznie, uszy strzygły co jakiś
czas, lecz czy była to zwykła reakcja na jakieś podrażnienie
nerwu, czy lekkie spłoszenie wywołane jakimś nieznanym jej
dźwiękiem, nie dało się stwierdzić.
Poklepałem brązową
szyję i głęboko odetchnąłem tą specyficzną mieszanką
składającą się na zapach zwierzęcia. Poruszyła niepewnie łbem,
a wielkie bursztynowe oczy spoglądały na mnie z zaciekawieniem.
-I co teraz?-
spytałem.- Powiedz mi, gdzie mam szukać tej małej cholery?
Nerwowe machnięcie
ogonem, zgrzyt podkutego kopyta o kamień wyrażający
zniecierpliwienie, podmuch gorącego oddechu na twarzy, gdy prychnęła
zdegustowana. Jej spojrzenie zdawało się pytać: Co ty tu jeszcze
robisz?
Wróciłem do wozu,
wygrzebałem latarnię sztormową, zarzuciłem płaszcz, po czym
wyszedłem na poszukiwania szczelnie przywiązując nieszczęsną
klapę. Obróciłem się oświetlając ziemię, by w rozmytej glebie
odnaleźć ślady Ilygedyn. O niebo lepiej byłoby, gdyby przestało
padać. Zagłębienia po jej przejściu można by wtedy z łatwością
odszukać, a tak, przy ciągłym deszczu pozostawała niepewność,
która z niewielkich kałuż to mój trop.
Krople spadały
nieprzerwanym strumieniem przesłaniając widok i rozbryzgując
błoto. Zimny strumyk spływał mi po odkrytej dłoni trzymającej
latarnię, zbliżał się niebezpiecznie blisko rękawa płaszcza, by
skryć się w nim mocząc koszulę. Opuściłem źródło światła
przyglądając się nieregularnym wgłębieniom. Szukałem czegoś
powtarzalnego, wprost informującego: tędy ktoś przechodził.
Znalazłem coś na kształt śladów stóp prowadzących między
drzewa. Pojedyncze, w miarę równomierne tropy pozwalały ocenić,
że wyszła sama, po czym postanowiła od razu ruszyć w gęstwinę.
Z jednej strony
łagodziło to strach, ponieważ nie została do opuszczenia wozu
zmuszona, z drugiej pojawiało się pytanie: Czy w lesie też była
sama?
W końcu rebelianci
posiadali wiele możliwości kontaktu: przesłana wiadomość, ukryta
obserwacja i potajemne spotkanie mające na celu przekazanie
zdobytych prze nią informacji lub zabranie spod mej władzy.
Wszedłem między pni
ostrożnie mijając pułapki czyhające w podszyciu. Tu słabiej
padało. Woda zbierała się na liściach, a po przekroczeniu masy
krytycznej lała się strącając kolejne małe zbiorniczki.
Na przestrzeni
jednostajny deszcz pozwalał się szczelnie okryć, przyzwyczaić do
ciągłego naporu. Pod koronami panował względny spokój niszczony
przez nagły wodospad niemalże wpadając za kołnierz.
Kaskada rodziła się u
szczytów wierzchołków. Woda z zawziętością zbierała się w
kielichach, wspinała po ściankach raz za razem odnosząc
niepowodzenie, lecz się nie poddawała. Podejmowała kolejne próby
docierając coraz dalej, aż jakaś krnąbrna kropelka spadała
przeważając nośność liścia. W radosnym pośpiechu podążały
za nią pozostałe, wpierw zjeżdżały z zielonej pochylni,
następnie trącały niżej położone ostoje wciągając je w
zabawę. Na ziemię docierały wesołą grupą zalewając ponurą
rzeczywistość. Gdy na dole trwało zapoznanie z otoczeniem, pod
okiem obłoków następowały już kolejne harce.
Stare drzewa obejmowały
się wzajemnie powykręcanymi gałęziami, a szorstka kora zdawała
się zbierać wilgoć na później. Pnie uginały się pod naporem
innych tworząc splątane więzienie w ciemnościach.
Szedłem na oślep,
starałem się tylko utrzymać wcześniej określony kierunek. Co
chwila zahaczałem o nierozpoznawalne przeszkody, których nawet z
pomocą lampy nie dawałem rady dojrzeć.
Miejsce to w swojej
niedostępności oraz ponurości mogło na spokojnie służyć do
krwawych obrządków czy pozostawiania ciał na wieczne zagubienie.
Odpowiedniej atmosfery
dodawała nietypowa cisza. Może i słychać było szum deszczu
spływającego po drzewach, głuchy odgłos łamanych gałązek pod
mocnymi butami, przetaczający się, od czasu do czasu, pomruk gromu
po oślepiającej błyskawicy, lecz nie docierał do mnie pisk
przestraszonych żyjątek, nawoływania czy ostrzegawcze krzyki.
Wszystko co
zamieszkiwało tę okolicę poukrywało się w najgłębszych norach
przed niepogodą. Chcieli przetrwać spokojnie noc, by w blasku
poranka powrócić do zajęć umożliwiających przetrwanie gatunku.
Jak wiele z nich
pozostanie w swoich legowiskach?
Ciała zatopione w
mętnej deszczówce czekające na osuszenie norek, by na martwym
osobniku mogły żerować nieniepokojone bakterie. Objęłyby włosie
dostając się do naskórka, dzień po dniu, godzina po godzinie,
żywiąc się materią rozmnożą się tworząc rodzime kolonie.
Penetrując w głąb tkanek napotkają inne klany. Ich ciągły
rozwój i wykorzystanie substancji odżywczych, których organizm
jest skarbcem, spowoduje powstanie zbędnych produktów niszczących
ciało. Starzy wraz z nowymi mieszkańcami doprowadzą do ponownego
zużycia nagromadzonej w zwierzęciu energii, po co będzie się
marnować, skoro zasilić mogą ich mikroskopijne królestwa i samą
naturę.
Może część z nich
zostanie odkryta przez głodnego padlinożercę?
Czuły nos doprowadzi
do legowiska, mocne łapy rozorają ziemię wraz ze strukturą
gniazda, by silna szczęka porwała wiotkie ciałko.
To z nas zawsze
pozostaje.
Źródło energii dla
innych osobników pędzących, by przeżyć swój czas, by stać się
pożywką dla następnych pokoleń zamykając błędne koło życia.
Spadająca gałąź
niemalże spowodowała moje dołączenie do tego magazynu dla
potomnych. Poprawiłem rozerwany rękaw, zimna woda moczyła teraz
koszulę wychładzając skórę. Rozglądałem się uważnie po
szarym otoczeniu próbując wypatrzyć ślady dziewczyny, nie mogła
się przecież rozpłynąć po przekroczeniu linii drzew. Byłem
pewien, że trasę znaczyły wypełnione wodą zagłębienia, jednak
takowych wśród podszycia było wiele. Miałem szanse napotkać
złamane lub przesunięte gałązki, lecz w czasie burzy poruszało
się całe otoczenie utrudniając określenie pierwotnej pozycji.
Ściółka mogła się przesunąć dzięki pomocy spływających
strumyków, liście oberwał pewnie hulający wiatr, korę z pnia
zdarły spadające ze szczytów odłamane elementy.
Byłem dupą wołową,
a nie tropicielem.
Może i znałem część
zasad rządzących tym procesem, ale wychwycenie oraz odczytanie
informacji, które mogłyby mi pomóc było bajką z innego kanonu.
Znalazłem się tam, a
stopień paniki sięgał poziomu zdenerwowania dziewicy przed nocą z
całym haremem, udało mi się określić kierunek wędrówki
pozostając po chwili niczym dziecko we mgle. Filozofowałem o życiu,
a najprawdopodobniej gdzieś w głębi boru jedno z nich się
kończyło.
Zatrzymałem się jak
rażony piorunem.
W oddali zamajaczył
jasny kształt, zbyt nienaturalny w tym otoczeniu.
Przesłoniłem lampę
mając nadzieje, że do tej pory nikt nie zauważył jej blasku.
Podszedłem bliżej stąpając ostrożnie, nie w obawie odkrycia,
ponieważ ulewa zagłuszała większość dźwięków, zapobiegałem
w ten sposób bliższemu spotkaniu z podłożem.
Ilygedyn stała na
środku niewielkiego prześwitu między drzewami. Równomiernie
padające krople już dawno przemoczyły koszulę, spódnica
oblepiała jej chude ciało. Włosy płasko przylegały do głowy
przesłaniając twarz. Zobojętniała na otoczenie podwinęła
materiał odsłaniając blade nogi. Popatrzyła w niebo pozwalając
zimnym strużkom spływać po szyi. Na ustach błąkał się uśmiech.
Bose stopy rytmicznie plaskały w kałuży, a nim zdążyłem ruszyć
w stronę tej przemokniętej kury, zaczęła tańczyć.
Początkowo
przypominała dziecko poznające nowe miejsce, niepewna i ostrożna,
jednak z każdym kolejnym krokiem jej ruchy nabierały swoistej
gracji.
Zajęcia z Miraną
pozwalały podejrzewać, że posiada wyczucie, pierwszy taniec z
Vrontim utwierdził mnie w tym przekonaniu, lecz tego się nie
spodziewałem.
Luźno opuszczona dłoń
zatoczyła koło, jakby chciała złapać krople. Przeniosła ciężar
ciała na jedną stronę stając płynnie na palcach. Poruszała się
niesiona tylko jej słyszaną melodią.
Szczupłe ciało
podkreślały mokre ubrania, włosy wirując z lekkim opóźnieniem
rozsiewały kropelki. Źdźbła traw ugięte drobną stopą kołysały
się chwilę po uwolnieniu spod ciężaru.
Emanowała siłą,
jakiej jeszcze nie widziałem. Po raz pierwszy zdawała się pewna
sytuacji, pozbawiona zahamowań czy lęków, które towarzyszyły
jej, przez cały czas ukryte za zasłoną pustego spojrzenia.
Wirowała z wdziękiem zapominając ostrożności, z delikatnego
motyla zamieniała się w rozszalałego drapieżnika.
Widząc upadek
sądziłem, że to celowe zagranie.
Przedłużająca się
nieruchomość popchnęła mnie do działania.
Potykając się, jak
stały bywalec Morskiego, przebrnąłem przez chaszcze, by dotrzeć
do dziewczyny, która niczym szmaciana lalka leżała na mokrej
ściółce. Pochyliłem się dotykając jej policzka. Niemalże
parzyła, nie było to jednak ciepło zmęczonego ciała, a trawiąca
organizm gorączka. Zdjąłem płaszcz, mógł ją choć trochę
osłonić podczas powrotu, niewiele już mogło to pomóc, lecz
zawsze istniała jakaś szansa...
malutka, ale była...
chyba...
Podniosłem Ilygedyn
wchodząc na wyżyny zręczności zabierając jednocześnie lampę.
Las wcześniej nie
chciał mnie wpuścić co chwilą zahaczając niewidocznymi palcami,
teraz miałem wrażenie, iż pomaga nam się szybciej wydostać.
Posadziłem dziewczynę
na schodku uwalniając ręce. Supeł nie chciał już współpracować,
nie istniała jednak inna możliwość niż poddać się moim
dłoniom. Wciągnięcie jej do środka było już drobnostką,
wzniecenie płomienia w piecyku i dołożenie węgla zajęło
chwilkę.
Przemoczone ubrania
wylądowały w kącie wozu, a wątłe, rozpalone ciałko owinąłem
szczelnie w okrycia.
Nim usiadłem obok, a
moja dłoń wylądowała kontrolnie na jej czole, zmieniłem odzienie
i wstawiłem wodę, czekała mnie długa noc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz