wtorek, 29 listopada 2016

XII

Obudził mnie wilgotny podmuch muskający czoło. Rozejrzałem się próbując zogniskować jego źródło, co w ciemnościach nie było zbyt łatwe. W pewnym momencie zauważyłem ruch tylnej klapy, najwidoczniej puścił któryś ze sznurków utrzymujących ją na miejscu. Już miałem wstać, by zawiązać ją z powrotem, gdy zorientowałem się, że coś jest nie tak. Zapaliłem niewielką lampkę, ponownie zlustrowałem pomieszczenie. Odkrycie nowej sytuacji zmroziło krew w żyłach.
Klapa nie była otwarta przez przypadek.
Ilygedyn nie było na posłaniu.
W panice rozejrzałem się ponownie poszukując dowodów na przypadkowe odwiązanie się materiału. Może jednak dziewczyna zakopała się wystarczająco głęboko w koce, abym nie mógł rozpoznać kształtu sylwetki w pomiętych okryciach. Uważnie przejrzałem przedmioty w poszukiwaniu braków, lecz wszystko znajdowało się na swoich miejscach. Wyjrzałem na przód wozu żywiąc nadzieję, że siedzi tam obojętnie nieruchoma obserwując spadające krople. Ziejąca od kozła pustka sprowadziła na mnie czarne myśli...
Był jeszcze boks konia, może przebudziła się i postanowiła poszukać tam spokoju zapewnianego przez śpiące zwierzę. Jednak i to okazało się błędnym kierunkiem. Klacz spała spokojnie nieświadoma mojej tragedii. Nozdrza poruszały się rytmicznie, uszy strzygły co jakiś czas, lecz czy była to zwykła reakcja na jakieś podrażnienie nerwu, czy lekkie spłoszenie wywołane jakimś nieznanym jej dźwiękiem, nie dało się stwierdzić.
Poklepałem brązową szyję i głęboko odetchnąłem tą specyficzną mieszanką składającą się na zapach zwierzęcia. Poruszyła niepewnie łbem, a wielkie bursztynowe oczy spoglądały na mnie z zaciekawieniem.
-I co teraz?- spytałem.- Powiedz mi, gdzie mam szukać tej małej cholery?
Nerwowe machnięcie ogonem, zgrzyt podkutego kopyta o kamień wyrażający zniecierpliwienie, podmuch gorącego oddechu na twarzy, gdy prychnęła zdegustowana. Jej spojrzenie zdawało się pytać: Co ty tu jeszcze robisz?
Wróciłem do wozu, wygrzebałem latarnię sztormową, zarzuciłem płaszcz, po czym wyszedłem na poszukiwania szczelnie przywiązując nieszczęsną klapę. Obróciłem się oświetlając ziemię, by w rozmytej glebie odnaleźć ślady Ilygedyn. O niebo lepiej byłoby, gdyby przestało padać. Zagłębienia po jej przejściu można by wtedy z łatwością odszukać, a tak, przy ciągłym deszczu pozostawała niepewność, która z niewielkich kałuż to mój trop.
Krople spadały nieprzerwanym strumieniem przesłaniając widok i rozbryzgując błoto. Zimny strumyk spływał mi po odkrytej dłoni trzymającej latarnię, zbliżał się niebezpiecznie blisko rękawa płaszcza, by skryć się w nim mocząc koszulę. Opuściłem źródło światła przyglądając się nieregularnym wgłębieniom. Szukałem czegoś powtarzalnego, wprost informującego: tędy ktoś przechodził. Znalazłem coś na kształt śladów stóp prowadzących między drzewa. Pojedyncze, w miarę równomierne tropy pozwalały ocenić, że wyszła sama, po czym postanowiła od razu ruszyć w gęstwinę.
Z jednej strony łagodziło to strach, ponieważ nie została do opuszczenia wozu zmuszona, z drugiej pojawiało się pytanie: Czy w lesie też była sama?
W końcu rebelianci posiadali wiele możliwości kontaktu: przesłana wiadomość, ukryta obserwacja i potajemne spotkanie mające na celu przekazanie zdobytych prze nią informacji lub zabranie spod mej władzy.
Wszedłem między pni ostrożnie mijając pułapki czyhające w podszyciu. Tu słabiej padało. Woda zbierała się na liściach, a po przekroczeniu masy krytycznej lała się strącając kolejne małe zbiorniczki.
Na przestrzeni jednostajny deszcz pozwalał się szczelnie okryć, przyzwyczaić do ciągłego naporu. Pod koronami panował względny spokój niszczony przez nagły wodospad niemalże wpadając za kołnierz.
Kaskada rodziła się u szczytów wierzchołków. Woda z zawziętością zbierała się w kielichach, wspinała po ściankach raz za razem odnosząc niepowodzenie, lecz się nie poddawała. Podejmowała kolejne próby docierając coraz dalej, aż jakaś krnąbrna kropelka spadała przeważając nośność liścia. W radosnym pośpiechu podążały za nią pozostałe, wpierw zjeżdżały z zielonej pochylni, następnie trącały niżej położone ostoje wciągając je w zabawę. Na ziemię docierały wesołą grupą zalewając ponurą rzeczywistość. Gdy na dole trwało zapoznanie z otoczeniem, pod okiem obłoków następowały już kolejne harce.
Stare drzewa obejmowały się wzajemnie powykręcanymi gałęziami, a szorstka kora zdawała się zbierać wilgoć na później. Pnie uginały się pod naporem innych tworząc splątane więzienie w ciemnościach.
Szedłem na oślep, starałem się tylko utrzymać wcześniej określony kierunek. Co chwila zahaczałem o nierozpoznawalne przeszkody, których nawet z pomocą lampy nie dawałem rady dojrzeć.
Miejsce to w swojej niedostępności oraz ponurości mogło na spokojnie służyć do krwawych obrządków czy pozostawiania ciał na wieczne zagubienie.
Odpowiedniej atmosfery dodawała nietypowa cisza. Może i słychać było szum deszczu spływającego po drzewach, głuchy odgłos łamanych gałązek pod mocnymi butami, przetaczający się, od czasu do czasu, pomruk gromu po oślepiającej błyskawicy, lecz nie docierał do mnie pisk przestraszonych żyjątek, nawoływania czy ostrzegawcze krzyki.
Wszystko co zamieszkiwało tę okolicę poukrywało się w najgłębszych norach przed niepogodą. Chcieli przetrwać spokojnie noc, by w blasku poranka powrócić do zajęć umożliwiających przetrwanie gatunku.
Jak wiele z nich pozostanie w swoich legowiskach?
Ciała zatopione w mętnej deszczówce czekające na osuszenie norek, by na martwym osobniku mogły żerować nieniepokojone bakterie. Objęłyby włosie dostając się do naskórka, dzień po dniu, godzina po godzinie, żywiąc się materią rozmnożą się tworząc rodzime kolonie. Penetrując w głąb tkanek napotkają inne klany. Ich ciągły rozwój i wykorzystanie substancji odżywczych, których organizm jest skarbcem, spowoduje powstanie zbędnych produktów niszczących ciało. Starzy wraz z nowymi mieszkańcami doprowadzą do ponownego zużycia nagromadzonej w zwierzęciu energii, po co będzie się marnować, skoro zasilić mogą ich mikroskopijne królestwa i samą naturę.
Może część z nich zostanie odkryta przez głodnego padlinożercę?
Czuły nos doprowadzi do legowiska, mocne łapy rozorają ziemię wraz ze strukturą gniazda, by silna szczęka porwała wiotkie ciałko.
To z nas zawsze pozostaje.
Źródło energii dla innych osobników pędzących, by przeżyć swój czas, by stać się pożywką dla następnych pokoleń zamykając błędne koło życia.
Spadająca gałąź niemalże spowodowała moje dołączenie do tego magazynu dla potomnych. Poprawiłem rozerwany rękaw, zimna woda moczyła teraz koszulę wychładzając skórę. Rozglądałem się uważnie po szarym otoczeniu próbując wypatrzyć ślady dziewczyny, nie mogła się przecież rozpłynąć po przekroczeniu linii drzew. Byłem pewien, że trasę znaczyły wypełnione wodą zagłębienia, jednak takowych wśród podszycia było wiele. Miałem szanse napotkać złamane lub przesunięte gałązki, lecz w czasie burzy poruszało się całe otoczenie utrudniając określenie pierwotnej pozycji. Ściółka mogła się przesunąć dzięki pomocy spływających strumyków, liście oberwał pewnie hulający wiatr, korę z pnia zdarły spadające ze szczytów odłamane elementy.
Byłem dupą wołową, a nie tropicielem.
Może i znałem część zasad rządzących tym procesem, ale wychwycenie oraz odczytanie informacji, które mogłyby mi pomóc było bajką z innego kanonu.
Znalazłem się tam, a stopień paniki sięgał poziomu zdenerwowania dziewicy przed nocą z całym haremem, udało mi się określić kierunek wędrówki pozostając po chwili niczym dziecko we mgle. Filozofowałem o życiu, a najprawdopodobniej gdzieś w głębi boru jedno z nich się kończyło.
Zatrzymałem się jak rażony piorunem.
W oddali zamajaczył jasny kształt, zbyt nienaturalny w tym otoczeniu.
Przesłoniłem lampę mając nadzieje, że do tej pory nikt nie zauważył jej blasku. Podszedłem bliżej stąpając ostrożnie, nie w obawie odkrycia, ponieważ ulewa zagłuszała większość dźwięków, zapobiegałem w ten sposób bliższemu spotkaniu z podłożem.
Ilygedyn stała na środku niewielkiego prześwitu między drzewami. Równomiernie padające krople już dawno przemoczyły koszulę, spódnica oblepiała jej chude ciało. Włosy płasko przylegały do głowy przesłaniając twarz. Zobojętniała na otoczenie podwinęła materiał odsłaniając blade nogi. Popatrzyła w niebo pozwalając zimnym strużkom spływać po szyi. Na ustach błąkał się uśmiech. Bose stopy rytmicznie plaskały w kałuży, a nim zdążyłem ruszyć w stronę tej przemokniętej kury, zaczęła tańczyć.
Początkowo przypominała dziecko poznające nowe miejsce, niepewna i ostrożna, jednak z każdym kolejnym krokiem jej ruchy nabierały swoistej gracji.
Zajęcia z Miraną pozwalały podejrzewać, że posiada wyczucie, pierwszy taniec z Vrontim utwierdził mnie w tym przekonaniu, lecz tego się nie spodziewałem.
Luźno opuszczona dłoń zatoczyła koło, jakby chciała złapać krople. Przeniosła ciężar ciała na jedną stronę stając płynnie na palcach. Poruszała się niesiona tylko jej słyszaną melodią.
Szczupłe ciało podkreślały mokre ubrania, włosy wirując z lekkim opóźnieniem rozsiewały kropelki. Źdźbła traw ugięte drobną stopą kołysały się chwilę po uwolnieniu spod ciężaru.
Emanowała siłą, jakiej jeszcze nie widziałem. Po raz pierwszy zdawała się pewna sytuacji, pozbawiona zahamowań czy lęków, które towarzyszyły jej, przez cały czas ukryte za zasłoną pustego spojrzenia. Wirowała z wdziękiem zapominając ostrożności, z delikatnego motyla zamieniała się w rozszalałego drapieżnika.
Widząc upadek sądziłem, że to celowe zagranie.
Przedłużająca się nieruchomość popchnęła mnie do działania.
Potykając się, jak stały bywalec Morskiego, przebrnąłem przez chaszcze, by dotrzeć do dziewczyny, która niczym szmaciana lalka leżała na mokrej ściółce. Pochyliłem się dotykając jej policzka. Niemalże parzyła, nie było to jednak ciepło zmęczonego ciała, a trawiąca organizm gorączka. Zdjąłem płaszcz, mógł ją choć trochę osłonić podczas powrotu, niewiele już mogło to pomóc, lecz zawsze istniała jakaś szansa...
malutka, ale była...
chyba...
Podniosłem Ilygedyn wchodząc na wyżyny zręczności zabierając jednocześnie lampę.
Las wcześniej nie chciał mnie wpuścić co chwilą zahaczając niewidocznymi palcami, teraz miałem wrażenie, iż pomaga nam się szybciej wydostać.
Posadziłem dziewczynę na schodku uwalniając ręce. Supeł nie chciał już współpracować, nie istniała jednak inna możliwość niż poddać się moim dłoniom. Wciągnięcie jej do środka było już drobnostką, wzniecenie płomienia w piecyku i dołożenie węgla zajęło chwilkę.
Przemoczone ubrania wylądowały w kącie wozu, a wątłe, rozpalone ciałko owinąłem szczelnie w okrycia.
Nim usiadłem obok, a moja dłoń wylądowała kontrolnie na jej czole, zmieniłem odzienie i wstawiłem wodę, czekała mnie długa noc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz