Nieśmiałe promienie
muskały moje powieki, rozchyliłem zaspane oczy na prośbę poranka.
Deszcz przestał padać, ptaki ćwierkały, moja dłoń nadal
znajdowała się na czole dziewczyny, lecz jej głowa miast spokojnie
spoczywać na poduszkach znalazła sobie upodobanie w moich kolanach.
Przesunąłem palcami po zmierzwionych snem oraz wczorajszą
niezwykłą przygodą włosach. Wciąż wilgotne kosmyki oplatały
się łapczywie wokół dłoni powodując coraz większy chaos na
głowie, gdy raz za razem wyplątywałem się z ich uścisku.
Policzki miała
zarumienione, jednak nie zdawał się być to rumieniec z powodu
gorączki. Dobry znak, jej ciało walczyło, przynajmniej w teorii
miało się już lepiej.
Wścibskie promienie
ogrzewały kark, a przebudzona Ilygedyn zaczęła marszczyć się na
moją pieszczotę, postanowiłem wtedy rozniecić płomień w piecyku
i wstawić wodę, by jeszcze przed wyruszeniem napić się czegoś
rozgrzewającego. Nasze niewielkie ognisko domowe pozostawiłem w jej
opiekuńczych łapkach, mogąc samemu udać się do przyczółku siły
pociągowej całej wyprawy.
Klacz spokojnie
przeżuwała, jakby nic zaskakującego nie wydarzyło się w jej
życiu. Tylko jakiś głupek przebudził ją w środku nocy, nie ma
co się przejmować. Poklepałem ciepły bok i zacząłem zbierać
pozostawione wieczorem sprzęty, schowałem worek z paszą, napoiłem
klaczkę, po czym wygoniłem poza namiot.
Odblokowałem parę
spięć, przesunąłem niewielki wspornik i...
Kurwa! Zapomniałem, że
powinienem to zrobić z zewnątrz.
Warstwy ciężkiego
materiału opadły więżąc mnie w swych fałdach.
Głęboki wdech i
powolny wydech, nie ma co się przecież denerwować.
Wystarczy w końcu
przebrnąć do burty wozu, wygrzebać się na otwartą przestrzeń,
wpakować to badziewie do czekającego , jak dziwka portowa na
marynarza, pojemnika wbudowanego w ściankę.
Najprostszy sposób? Po
prostu przejść.
Zwykle ludzie podnoszą
wtedy jedną nogę, na drugą przenosząc ciężar ciała. Wymaga to
trochę wprawy, gdyż tułów musi znaleźć odpowiedni balans
pozwalający utrzymać pionową postawę. Sztuką w tym jest
postawienie nogi w miejscu dopasowanym, by obrać odpowiedni
kierunek, którym najczęściej jest przód, i powtórzenie sekwencji
pozwalające się poruszyć.
Niby takie nic, a mały
człowieczek uczy się tego latami nim przestanie lądować
regularnie na ziemi.
Swoją drogą jest to
umiejętność bardzo wybiórcza.
Wystarczy tylko
kropelka wina, ale naprawdę taka ociupinka, a cały ten spędzony na
nauce chodzenia czas idzie odwiedzić nimfy leśne. Od tak zostawia
człowieka na lodzie, wyłącznie z, dawno już zapomnianą,
umiejętnością raczkowania.
Tak, tak to się odbywa
zwyczajnie.
Trochę inaczej sprawa
przedstawia się, gdy do gry wkracza złośliwość rzeczy martwych.
Wtedy jeden prosty krok
zamienia się w szarpaninę o uniesienie stopy. Nawet widząc swoją
wygraną, nie możesz wierzyć we własne szczęście, nigdy, ale to
przenigdy.
W momencie utraty
czujności znajdziesz się na przegranej pozycji. Kwestią czasu
staję się wtedy kompletne splątanie i wyłożenie się jak długi
z jednoczesnym lądowaniem na tej upragnionej burcie wozu.
Tylko dotrzeć do paki
pragnąłem powoli, by wydostać się przy niej. Potłuczone ciało
nie zaistniało w moich planach, lecz otoczenie posiada swoje własne
zamiary.
Nim zdążyłem się
samodzielnie podnieść świat rozjaśnił mi blask słońca.
Ilygedyn obserwowała
mnie tymi swoimi szmaragdowymi tęczówkami, a brezent ściskała
kurczowo w dłoni. Widziałem kropelki potu zbierające się na jej
nosie i czole, lekko przyśpieszony oddech świadczący o tym, że
wyjście na zewnątrz sprawiło dziewczynie wiele trudności.
Podniosłem się
ukrywając grymas bólu. Wyjście z matni nie stwarzało już
problemu, jednak duma cierpiała.
-Wracaj do środka, nie
powinnaś marznąć- powiedziałem wyłuskując z jej dłoni
materiał.
Nie posłuchała,
odsunęła się trochę i nadal wpatrywała się we mnie, jak ciele w
malowane wrota. Szybkimi ruchami wcisnąłem ścianki do skrytki, nie
przejmując się możliwością ich uszkodzenia. W ślad za nimi
pomknęły wsporniki, a ja mogłem z ulgą zatrzasnąć wieko.
Klaczka dorwała się
już do zielonych źdźbeł trawy, a wzrok dziewczęcia niemalże
przepalał mnie na wylot. Głośne, lekko urywane westchnienie
opuściło samowolnie moje trzewia, gdy kładłem dłonie na drobnych
ramionach.
-Wracaj na pakę i nie
karz mi powtarzać. Kysz! Kysz!- pogoniłem ją niczym gospodarz
niesforną kwokę.
Wszedłem za nią, z
niewielkiej szafeczki nad piecykiem wyjąłem torebkę ziół,
których porcje wylądowały w drewnianych kubkach. Zalane wrzątkiem
rozwijały się powoli, w powietrzu poczęła się unosić
aromatyczna, błękitna para. Jedno z naczyń wcisnąłem dziewczynie
w dłoń, drugie postawiłem w płytkim zagłębieniu w pobliżu
kozła.
-Wypij i wracaj pod
okrycie, nie chcemy przecież, byś się rozchorowała.
Krawędź garnuszka
dotknęła jej warg, by z prędkością światła się od nich
odsunąć. Zapomniała, że napój jest gorący, a teraz poparzone
usta drżały lśniąc krwistą czerwienią.
Zwilżyłem chusteczkę
wodą, delikatnie przyłożyłem do zaczerwienionej skóry.
Przytrzymałem Ily za brodę, unosząc ją delikatnie do góry i
ostrożnie dmuchając na zwilżone ustka. Przesunąłem palcem po
ciepłym policzku, po czym ruszyłem zająć się koniem, czekała
nas długa droga, a im szybciej dotrzemy do cywilizacji, tym szybciej
ktoś zajmie się zdrowiem mojej sierotki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz