niedziela, 1 stycznia 2017

XIII

Nieśmiałe promienie muskały moje powieki, rozchyliłem zaspane oczy na prośbę poranka. Deszcz przestał padać, ptaki ćwierkały, moja dłoń nadal znajdowała się na czole dziewczyny, lecz jej głowa miast spokojnie spoczywać na poduszkach znalazła sobie upodobanie w moich kolanach. Przesunąłem palcami po zmierzwionych snem oraz wczorajszą niezwykłą przygodą włosach. Wciąż wilgotne kosmyki oplatały się łapczywie wokół dłoni powodując coraz większy chaos na głowie, gdy raz za razem wyplątywałem się z ich uścisku.
Policzki miała zarumienione, jednak nie zdawał się być to rumieniec z powodu gorączki. Dobry znak, jej ciało walczyło, przynajmniej w teorii miało się już lepiej.
Wścibskie promienie ogrzewały kark, a przebudzona Ilygedyn zaczęła marszczyć się na moją pieszczotę, postanowiłem wtedy rozniecić płomień w piecyku i wstawić wodę, by jeszcze przed wyruszeniem napić się czegoś rozgrzewającego. Nasze niewielkie ognisko domowe pozostawiłem w jej opiekuńczych łapkach, mogąc samemu udać się do przyczółku siły pociągowej całej wyprawy.
Klacz spokojnie przeżuwała, jakby nic zaskakującego nie wydarzyło się w jej życiu. Tylko jakiś głupek przebudził ją w środku nocy, nie ma co się przejmować. Poklepałem ciepły bok i zacząłem zbierać pozostawione wieczorem sprzęty, schowałem worek z paszą, napoiłem klaczkę, po czym wygoniłem poza namiot.
Odblokowałem parę spięć, przesunąłem niewielki wspornik i...
Kurwa! Zapomniałem, że powinienem to zrobić z zewnątrz.
Warstwy ciężkiego materiału opadły więżąc mnie w swych fałdach.
Głęboki wdech i powolny wydech, nie ma co się przecież denerwować.
Wystarczy w końcu przebrnąć do burty wozu, wygrzebać się na otwartą przestrzeń, wpakować to badziewie do czekającego , jak dziwka portowa na marynarza, pojemnika wbudowanego w ściankę.
Najprostszy sposób? Po prostu przejść.
Zwykle ludzie podnoszą wtedy jedną nogę, na drugą przenosząc ciężar ciała. Wymaga to trochę wprawy, gdyż tułów musi znaleźć odpowiedni balans pozwalający utrzymać pionową postawę. Sztuką w tym jest postawienie nogi w miejscu dopasowanym, by obrać odpowiedni kierunek, którym najczęściej jest przód, i powtórzenie sekwencji pozwalające się poruszyć.
Niby takie nic, a mały człowieczek uczy się tego latami nim przestanie lądować regularnie na ziemi.
Swoją drogą jest to umiejętność bardzo wybiórcza.
Wystarczy tylko kropelka wina, ale naprawdę taka ociupinka, a cały ten spędzony na nauce chodzenia czas idzie odwiedzić nimfy leśne. Od tak zostawia człowieka na lodzie, wyłącznie z, dawno już zapomnianą, umiejętnością raczkowania.
Tak, tak to się odbywa zwyczajnie.
Trochę inaczej sprawa przedstawia się, gdy do gry wkracza złośliwość rzeczy martwych.
Wtedy jeden prosty krok zamienia się w szarpaninę o uniesienie stopy. Nawet widząc swoją wygraną, nie możesz wierzyć we własne szczęście, nigdy, ale to przenigdy.
W momencie utraty czujności znajdziesz się na przegranej pozycji. Kwestią czasu staję się wtedy kompletne splątanie i wyłożenie się jak długi z jednoczesnym lądowaniem na tej upragnionej burcie wozu.
Tylko dotrzeć do paki pragnąłem powoli, by wydostać się przy niej. Potłuczone ciało nie zaistniało w moich planach, lecz otoczenie posiada swoje własne zamiary.
Nim zdążyłem się samodzielnie podnieść świat rozjaśnił mi blask słońca.
Ilygedyn obserwowała mnie tymi swoimi szmaragdowymi tęczówkami, a brezent ściskała kurczowo w dłoni. Widziałem kropelki potu zbierające się na jej nosie i czole, lekko przyśpieszony oddech świadczący o tym, że wyjście na zewnątrz sprawiło dziewczynie wiele trudności.
Podniosłem się ukrywając grymas bólu. Wyjście z matni nie stwarzało już problemu, jednak duma cierpiała.
-Wracaj do środka, nie powinnaś marznąć- powiedziałem wyłuskując z jej dłoni materiał.
Nie posłuchała, odsunęła się trochę i nadal wpatrywała się we mnie, jak ciele w malowane wrota. Szybkimi ruchami wcisnąłem ścianki do skrytki, nie przejmując się możliwością ich uszkodzenia. W ślad za nimi pomknęły wsporniki, a ja mogłem z ulgą zatrzasnąć wieko.
Klaczka dorwała się już do zielonych źdźbeł trawy, a wzrok dziewczęcia niemalże przepalał mnie na wylot. Głośne, lekko urywane westchnienie opuściło samowolnie moje trzewia, gdy kładłem dłonie na drobnych ramionach.
-Wracaj na pakę i nie karz mi powtarzać. Kysz! Kysz!- pogoniłem ją niczym gospodarz niesforną kwokę.
Wszedłem za nią, z niewielkiej szafeczki nad piecykiem wyjąłem torebkę ziół, których porcje wylądowały w drewnianych kubkach. Zalane wrzątkiem rozwijały się powoli, w powietrzu poczęła się unosić aromatyczna, błękitna para. Jedno z naczyń wcisnąłem dziewczynie w dłoń, drugie postawiłem w płytkim zagłębieniu w pobliżu kozła.
-Wypij i wracaj pod okrycie, nie chcemy przecież, byś się rozchorowała.
Krawędź garnuszka dotknęła jej warg, by z prędkością światła się od nich odsunąć. Zapomniała, że napój jest gorący, a teraz poparzone usta drżały lśniąc krwistą czerwienią.
Zwilżyłem chusteczkę wodą, delikatnie przyłożyłem do zaczerwienionej skóry. Przytrzymałem Ily za brodę, unosząc ją delikatnie do góry i ostrożnie dmuchając na zwilżone ustka. Przesunąłem palcem po ciepłym policzku, po czym ruszyłem zająć się koniem, czekała nas długa droga, a im szybciej dotrzemy do cywilizacji, tym szybciej ktoś zajmie się zdrowiem mojej sierotki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz