wtorek, 7 lutego 2017

XV

Mocny uścisk prowadził mnie przez knieję, a swojski zapach palonego drewna wygłuszał wszelkie wątpliwości. Szedłem dość chwiejnie upajając się miękkością skóry przy skórze, dotykiem wiatru tańczącego między pniami, spokojnym szeptem towarzyszki opowiadającej o okolicy i nadzieją, że opóźnienie nie zaważy na celu upragnionym przez króla.
W powietrzu dało się wyczuć słodycz miodu oraz warzyw zagrzebanych w popiele.
Na samą myśl o pieczonej marchwi, na granicy tuż przed spaleniem, ślinka ciekła mi z ust.
Tym razem to ja przyśpieszyłem, niczym wierzchowiec na trakcie widzący już bramę stodoły. Prowadził mnie nos, kobieta została minimalnie z tyłu, jej własny uścisk uniemożliwiał wędrówkę w tempie, jakie sobie narzuciła. Musiała iść jak tego zapragnąłem.
Pragnąłem biec, dorwać się do tego, co szykował gospodarz. Napełnić domagający się żołądek czymś innym niż przygotowane wcześniej racje na drogę.
Jednak szaleńczy pęd nie wchodził w grę.
Po pierwsze wydałbym się śmieszny i marny. Co to znaczy, aby wędrowiec, który powinien być przygotowany do drogi, rzucał się, jak wygłodniały pies, na porcję ciepłej strawy? Tyle, że jest słabym człowiekiem. Nieumiejącym zająć się sobą, a co dopiero powierzoną mu niewiastą w osobie jego małżonki.
Po drugie, skoro prowadził mnie tam mieszkaniec, miał to być tradycyjny poczęstunek. Nie wypadało pojawić się na nim bez osoby, która swoim towarzystwem mnie zaprasza.
Po trzecie...
Po trzecie kto to widział, aby członek mojego rodu biegał, jak nie przymierzając żebrak, za posiłkiem.
Owszem mogliśmy biegać po polu walki, po korytarzach posiadłości jako dzieci, nawet, jeśli się któryś uparł, z wywalonym ozorem, za jakąś wartą tego dziewką.
Za żarciem jednak?
Nie, nie przystoi. Przecież to coś, czego mamy nawet w nadmiarze...
Obdrapane drzwi, przed którymi się zatrzymaliśmy, już z daleka informowały o tym co znajdziemy po drugiej stronie.
Wytarły je niezliczone ręce.
Pobruździły wszelkie rodzaje broni.
Były świadkami ogromnej liczby, mniejszych lub większych, tragedii, wzruszeń, radości.
Jakie wydzieliny zdążyły się na nich znaleźć woleliby nie wiedzieć wszyscy Mroczni.
Miały swoje tajemnice i swoją historię.
Teraz miałem stać się jej częścią.
Nie wiem dlaczego, jednak za każdym pokonanym nowy progiem czułem się źle. Denerwowało mnie wkraczanie w życie parceli, jej mieszkańców oficjalnych czy naturalnych. Zaburzałem im rytm dnia i nocy, zmieniałem plany dostając się tam gwałtem i siejąc niechciane zniszczenie. Nawet mój dom rodzinny traktowałem jako obcy.
Wyłącznie zamtuzy i karczmy były inne.
W nich czułem się na miejscu. Miałem wrażenie, jakbym wychował się wśród tych desek, ludzi i zapachów.
Czasami dobrze być wśród swoich.
-Rusz się, znając ich już niewiele zostało. Myślisz, że będą czekać na ciebie całą wieczność?
Dłoń Rosa-Lin znalazła się na starych deskach. Weszliśmy do niewielkiej przestrzeni, drzwi zamykały się wolno z cichym skrzypieniem. Nie był to jednak sygnał niezadbania, a jedynie śpiew starego drewna.
Znaleźliśmy się w lekko krępującym półmroku i znów miałem wrażenie, że czuję tę dziwną, przesłodzona woń.
Od głównej izby oddzielała nas gruba kotara, pochłaniała światło, dźwięki. Byliśmy sam na sam w tak małej przestrzeni. Słyszałem jej oddech, czułem ciepło ciała, widziałem zarys sylwetki z tym pierdolonym kołysaniem dodającym jej tylko uroku.
Jak ostatni kretyn, przecież mogłem się spodziewać co się wydarzy.
Wilgotny dotyk na policzku, jej krągłości przyciskające mnie do ściany, opuszki wędrujące od nadgarstka do wnętrza dłoni, by w końcu spleść palce z moimi. Przesunęła moją ręką po chropowatej powierzchni.
Szybkie ukłucie i aż syknąłem zaskoczony.
-Co się... To tylko drzazga- powiedziała, a ja znów poczułem tą przyjemną wilgoć.- Kropla krwi, okruszynka drewna, nie ma co panikować.
Drwina w jej głosie zdawała się fizycznie ranić. Wcześniej koiła zmysły, teraz rozpalała w nich złość.
-Chodź dalej, bo jeszcze nam się tutaj wykrwawisz i co wtedy poradzimy.
Odsunęła kurtynę, a ja dostrzegłem iskierki w fiołkowych oczach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz