Mocny uścisk prowadził
mnie przez knieję, a swojski zapach palonego drewna wygłuszał
wszelkie wątpliwości. Szedłem dość chwiejnie upajając się
miękkością skóry przy skórze, dotykiem wiatru tańczącego
między pniami, spokojnym szeptem towarzyszki opowiadającej o
okolicy i nadzieją, że opóźnienie nie zaważy na celu upragnionym
przez króla.
W powietrzu dało się
wyczuć słodycz miodu oraz warzyw zagrzebanych w popiele.
Na samą myśl o
pieczonej marchwi, na granicy tuż przed spaleniem, ślinka ciekła
mi z ust.
Tym razem to ja
przyśpieszyłem, niczym wierzchowiec na trakcie widzący już bramę
stodoły. Prowadził mnie nos, kobieta została minimalnie z tyłu,
jej własny uścisk uniemożliwiał wędrówkę w tempie, jakie sobie
narzuciła. Musiała iść jak tego zapragnąłem.
Pragnąłem biec,
dorwać się do tego, co szykował gospodarz. Napełnić domagający
się żołądek czymś innym niż przygotowane wcześniej racje na
drogę.
Jednak szaleńczy pęd
nie wchodził w grę.
Po pierwsze wydałbym
się śmieszny i marny. Co to znaczy, aby wędrowiec, który powinien
być przygotowany do drogi, rzucał się, jak wygłodniały pies, na
porcję ciepłej strawy? Tyle, że jest słabym człowiekiem.
Nieumiejącym zająć się sobą, a co dopiero powierzoną mu
niewiastą w osobie jego małżonki.
Po drugie, skoro
prowadził mnie tam mieszkaniec, miał to być tradycyjny
poczęstunek. Nie wypadało pojawić się na nim bez osoby, która
swoim towarzystwem mnie zaprasza.
Po trzecie...
Po trzecie kto to
widział, aby członek mojego rodu biegał, jak nie przymierzając
żebrak, za posiłkiem.
Owszem mogliśmy biegać
po polu walki, po korytarzach posiadłości jako dzieci, nawet, jeśli
się któryś uparł, z wywalonym ozorem, za jakąś wartą tego
dziewką.
Za żarciem jednak?
Nie, nie przystoi.
Przecież to coś, czego mamy nawet w nadmiarze...
Obdrapane drzwi, przed
którymi się zatrzymaliśmy, już z daleka informowały o tym co
znajdziemy po drugiej stronie.
Wytarły je niezliczone
ręce.
Pobruździły wszelkie
rodzaje broni.
Były świadkami
ogromnej liczby, mniejszych lub większych, tragedii, wzruszeń,
radości.
Jakie wydzieliny
zdążyły się na nich znaleźć woleliby nie wiedzieć wszyscy
Mroczni.
Miały swoje tajemnice
i swoją historię.
Teraz miałem stać się
jej częścią.
Nie wiem dlaczego,
jednak za każdym pokonanym nowy progiem czułem się źle.
Denerwowało mnie wkraczanie w życie parceli, jej mieszkańców
oficjalnych czy naturalnych. Zaburzałem im rytm dnia i nocy,
zmieniałem plany dostając się tam gwałtem i siejąc niechciane
zniszczenie. Nawet mój dom rodzinny traktowałem jako obcy.
Wyłącznie zamtuzy i
karczmy były inne.
W nich czułem się na
miejscu. Miałem wrażenie, jakbym wychował się wśród tych desek,
ludzi i zapachów.
Czasami dobrze być
wśród swoich.
-Rusz się, znając ich
już niewiele zostało. Myślisz, że będą czekać na ciebie całą
wieczność?
Dłoń Rosa-Lin
znalazła się na starych deskach. Weszliśmy do niewielkiej
przestrzeni, drzwi zamykały się wolno z cichym skrzypieniem. Nie
był to jednak sygnał niezadbania, a jedynie śpiew starego drewna.
Znaleźliśmy się w
lekko krępującym półmroku i znów miałem wrażenie, że czuję
tę dziwną, przesłodzona woń.
Od głównej izby
oddzielała nas gruba kotara, pochłaniała światło, dźwięki.
Byliśmy sam na sam w tak małej przestrzeni. Słyszałem jej oddech,
czułem ciepło ciała, widziałem zarys sylwetki z tym pierdolonym
kołysaniem dodającym jej tylko uroku.
Jak ostatni kretyn,
przecież mogłem się spodziewać co się wydarzy.
Wilgotny dotyk na
policzku, jej krągłości przyciskające mnie do ściany, opuszki
wędrujące od nadgarstka do wnętrza dłoni, by w końcu spleść
palce z moimi. Przesunęła moją ręką po chropowatej powierzchni.
Szybkie ukłucie i aż
syknąłem zaskoczony.
-Co się... To tylko
drzazga- powiedziała, a ja znów poczułem tą przyjemną wilgoć.-
Kropla krwi, okruszynka drewna, nie ma co panikować.
Drwina w jej głosie
zdawała się fizycznie ranić. Wcześniej koiła zmysły, teraz
rozpalała w nich złość.
-Chodź dalej, bo
jeszcze nam się tutaj wykrwawisz i co wtedy poradzimy.
Odsunęła kurtynę, a
ja dostrzegłem iskierki w fiołkowych oczach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz