W
izbie znajdowało się niewiele osób, lecz na stołach złączonych w jeden
znajdowało się około trzydziestu nakryć. Wszystkie drewniane z łyżkami
dzielącymi je poziomo na pół. Obok poustawiano kubki z tego samego naturalnego
materiału. Cóż, budulca wokół od cholery, z metalami gorzej, choć trwalsze.
Karczmarz,
średniego wzrostu i wieku zarówno, krzątał się przy wielkim piecu w kącie
pomieszczenia. Przez niewielkie otwory w drzwiczkach widać było tańczący w
środku ogień. Niestety nie dało się dokładnie stwierdzić co takiego znajdowało
się na ruszcie. Człowiek dokładał pojedyncze szczapy drewna, a sposób w jaki to
robił oraz różnorodność polan, pozwalały stwierdzić, że w górnej części
znajdowały się wędzonki.
Dało
się wyczuć zapach pieczonego mięsa, świeżego chleba, orzeźwiających warzyw oraz
słodkiego miodu.
Stół
zastawiono dopiero w części, większość potraw najwidoczniej znajdowała się w
tajemniczym piecu oczekując na możliwość uwolnienia spod reżimu ognia.
Prawie
po moich nogach przebiegła gromadka dzieci, goniąca niewinnego kota. Zwierzę
zwinnie umykało przed małymi rączkami przeskakując od jednego z mniejszych
stolików na sali do drugiego, ukrywając się za masywnymi nogami.
Usiadłem
na wskazanym miejscu pozwalając wszystkiemu toczyć się wokół. Dłonie mnie
świerzbiły, żołądek przyklejał się do kręgosłupa wygrywając pieśń żałobna swego
rodu, a ślina napływała niekontrolowanie do ust. Wystarczyło parę dni na
racjach podróżnych, by ciało robiło cyrki na widok porządnego jadła.
Zebrało
się więcej osób, piec został otwarty, talerze z potrawami ustawiono na stole.
Pieczyste
kusiło brązową skórką, a drobiny tłuszczu lśniły w złocistym blasku. Grubo
krajane plastry mięsa odkrywały przed wszystkimi swe soczyście różowe wnętrza.
Ciemny, gesty sos, w którym zostały położone, otulał kawałki łącząc się z ich
aromatem.
W
półmisku obok odpoczywały rumiane skrawki pieczywa. Wcześniej miały sporo
roboty z wchłanianiem soków skapujących z pieczącego się mięsa. Teraz leżały w
oczekiwaniu na człowieka, by zaprezentować mu pełnię smaków ukrytą w
wypieczonym miąższu.
W
kontraście do muśniętych płomieniami smakołyków stały świeże warzywa pokrojone
w słupki. Niczym żołnierze na warcie, na baczność, cierpliwie wyglądały
możliwości spoczynku.
Ruda
marchewa miała w sobie tę soczystą wilgoć.
Blada
rzodkiew całą swą ostrość skierowała ku cienkiej, różowej skórce.
Zzieleniała
kalarepa dzieliła się chrupkością swego wnętrza.
Były
idealną przekąską, by oczyścić podniebienie miedzy kolejnymi potrawami, choć z
takich sztuczek korzystały radej bogate domy niż przydrożne karczmy.
Na
stole najbliżej mnie znajdowały się cieniutkie placuszki. Wziąłem jeden do
ręki, kruche ciasto zostało ostrożnie zrumienione na środku. Złociste okruszki
posypały się na drewniany talerz. Odłamany kawałek położyłem na języku. Płatek
rozpłynął się błyskawicznie pozostawiając po sobie wyłącznie słodycz.
Niepozorny deser otulający lepką słodkością. Precyzyjne dobranie składników i upilnowanie
tworu grubości paru włosów, wymagało wielu umiejętności. Umiejętności
niespotykanych w tak odludnych miejscach.
Rozejrzałem
się za kolejnym smakołykiem w okolicy.
Spracowane
dłonie podały mi obszerną miskę z zielonymi zawiniątkami w środku. Jeden
zostawiłem sobie, a reszta ruszyła na dalszą podróż wokół stołu.
Podgotowany
liść rozerwał się po pociągnięciu za przygotowaną do tego łodyżkę. Spodnia
część otworzyła się jako delikatny kwiat, odkrywając wnętrze zawieszone w
aromatycznej parze. Czułem, jak ciepłe drobinki skropliły się na mojej pochylonej
nad daniem twarzy. Z porów ułożonej w środku mieszanki wypływał klarowny sos otaczając
potrawę wilgotnym uściskiem. Puszysty kotlecik poddał się z łatwością pod naporem
łyżki. Cząsteczki rozsypały się niczym zamek z kart, nurzając się radośnie w
utworzonym z zieleniny zbiorniczku. Dopiero teraz dotarła do mnie pełna
symfonia zapachów. Kwaśna woń śmietany przebijała się ponad smakowity aromat
skwarek. Delikatne puree przepełnione ziołami rozkosznie pieściło podniebienie.
Rozpłynięcie się tej cudownej chmurki pozostawiało uczucie nienasycenia z
posmakiem pieczeni na czubku języka, jakoby w obietnicy przyszłych rozkoszy. Każdy
następny kęs wzmagał ochotę na więcej.
Podniosłem
wzrok. Jedwabista kropla spływała z kącika ust dziewczyny siedzące naprzeciw.
Starła ją nieumyślnie i bezwiednie oblizała palce. Było to na swój sposób
urocze, przepełnione seksapilem.
Płynność
gestu, towarzyszące mu roztargnienie, spojrzenie spoczywające n sąsiedzie, usta
złożone jak do pocałunku pieszczące mokre opuszki.
W
ciepłym blasku płomieni włosy otaczające jej twarz, przypominając miękki obłok
barwiły się na kolor starego złota. Jaśniała wewnętrznym światłem. Tym
nietypowym objawem rodzącego się w sercu uczucia do drugiego człowieka.
Pozostali
goście zajęci byli jedzeniem.
Dzieci
buszowały w półmiskach z owocami w miodzie, ciastkami, a nawet niewielkimi patyczkami
oblepionymi kryształkami cukru.
Starsi
natomiast raz po raz sięgali po podłużne kubki z bursztynowym napojem. Podejrzewałem,
że jest w nich alkohol, więc mój pozostawał samotny, przynajmniej na razie.
Ciepła
kromka chleba wylądowała na moim talerzu. Spieczona na brąz skórka przyozdobiona
ciemnymi ziarenkami maku, zbity, jasny środek, który zachłannie pochłaniał
raptownie rozpuszczający się płatek masła. Rozejrzałem się za czymś co można
było połączyć ze świeżynką. Rosie położyła dłoń na mym ramieniu, bym spojrzał w
jej niezwykłe oczy. Zmarszczyła brwi, a między nimi pojawiła się pojedyncza zmarszczka.
Sięgnęła po ozdobną szklanicę i część wylała na niewielki spodek. Oderwała
niewielki kęs pieczywa, umoczyła go w płynie, po czym rozchylając lekko wargi
wyciągnęła smakołyk w moją stronę.
Chciałem
wziąć go z jej palców, lecz tylko poczułem lekkie kopnięcie w kostkę.
Otworzyłem
posłusznie usta wiedząc, że obecnie znajduję się na straconej pozycji. Wypełniła
mnie poczęstunkiem, poczułem jakbym się dławił od ulepku. Rozpierał mnie, nie
mogłem go przełknąć, czułem, jakbym się dusił. Oblepione miodem palce znajdowały
się na mojej brodzie, a blade tęczówki skierowane były na rozlewający się po
polikach rumieniec.
Poczułem
się obnażony.
Pozwoliłem
przejąć jej inicjatywę, by nie wywoływać wilka z lasu, a tu okazało się, że
ucztowałem z nim.
Przełknąłem
gulę rosnącą mi w gardle. Może i dojście do tego momentu nie było zbyt
przyjemne, lecz efekt był tego wart. Pozostał ze mną cudowny posmak świeżego
pyłku kwiatowego, sycący, a także lekko drapiący w gardło. Nie wyczułem w tym
alkoholu, ciężkiej słodyczy miodu ni ziołowych dodatków. Czysta, niczym
niezmącona lekkość, chociaż początkowo połączona z ciężkością drożdżowego
ciasta.
Teraz
rozumiałem dlaczego tak często sięgali po napój.
Uśmiechnąłem
się niepewnie, a ponad szum rozmów przebił się dźwięk jej śmiechu.
Poczułem
się, jak w domu, tym z dala od mojej rodziny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz