niedziela, 5 marca 2017

XVI



W izbie znajdowało się niewiele osób, lecz na stołach złączonych w jeden znajdowało się około trzydziestu nakryć. Wszystkie drewniane z łyżkami dzielącymi je poziomo na pół. Obok poustawiano kubki z tego samego naturalnego materiału. Cóż, budulca wokół od cholery, z metalami gorzej, choć trwalsze.
Karczmarz, średniego wzrostu i wieku zarówno, krzątał się przy wielkim piecu w kącie pomieszczenia. Przez niewielkie otwory w drzwiczkach widać było tańczący w środku ogień. Niestety nie dało się dokładnie stwierdzić co takiego znajdowało się na ruszcie. Człowiek dokładał pojedyncze szczapy drewna, a sposób w jaki to robił oraz różnorodność polan, pozwalały stwierdzić, że w górnej części znajdowały się wędzonki.
Dało się wyczuć zapach pieczonego mięsa, świeżego chleba, orzeźwiających warzyw oraz słodkiego miodu.
Stół zastawiono dopiero w części, większość potraw najwidoczniej znajdowała się w tajemniczym piecu oczekując na możliwość uwolnienia spod reżimu ognia.
Prawie po moich nogach przebiegła gromadka dzieci, goniąca niewinnego kota. Zwierzę zwinnie umykało przed małymi rączkami przeskakując od jednego z mniejszych stolików na sali do drugiego, ukrywając się za masywnymi nogami.
Usiadłem na wskazanym miejscu pozwalając wszystkiemu toczyć się wokół. Dłonie mnie świerzbiły, żołądek przyklejał się do kręgosłupa wygrywając pieśń żałobna swego rodu, a ślina napływała niekontrolowanie do ust. Wystarczyło parę dni na racjach podróżnych, by ciało robiło cyrki na widok porządnego jadła.
Zebrało się więcej osób, piec został otwarty, talerze z potrawami ustawiono na stole.
Pieczyste kusiło brązową skórką, a drobiny tłuszczu lśniły w złocistym blasku. Grubo krajane plastry mięsa odkrywały przed wszystkimi swe soczyście różowe wnętrza. Ciemny, gesty sos, w którym zostały położone, otulał kawałki łącząc się z ich aromatem.
W półmisku obok odpoczywały rumiane skrawki pieczywa. Wcześniej miały sporo roboty z wchłanianiem soków skapujących z pieczącego się mięsa. Teraz leżały w oczekiwaniu na człowieka, by zaprezentować mu pełnię smaków ukrytą w wypieczonym miąższu.
W kontraście do muśniętych płomieniami smakołyków stały świeże warzywa pokrojone w słupki. Niczym żołnierze na warcie, na baczność, cierpliwie wyglądały możliwości spoczynku.
Ruda marchewa miała w sobie tę soczystą wilgoć.
Blada rzodkiew całą swą ostrość skierowała ku cienkiej, różowej skórce.
Zzieleniała kalarepa dzieliła się chrupkością swego wnętrza.
Były idealną przekąską, by oczyścić podniebienie miedzy kolejnymi potrawami, choć z takich sztuczek korzystały radej bogate domy niż przydrożne karczmy.
Na stole najbliżej mnie znajdowały się cieniutkie placuszki. Wziąłem jeden do ręki, kruche ciasto zostało ostrożnie zrumienione na środku. Złociste okruszki posypały się na drewniany talerz. Odłamany kawałek położyłem na języku. Płatek rozpłynął się błyskawicznie pozostawiając po sobie wyłącznie słodycz. Niepozorny deser otulający lepką słodkością. Precyzyjne dobranie składników i upilnowanie tworu grubości paru włosów, wymagało wielu umiejętności. Umiejętności niespotykanych w tak odludnych miejscach.
Rozejrzałem się za kolejnym smakołykiem w okolicy.
Spracowane dłonie podały mi obszerną miskę z zielonymi zawiniątkami w środku. Jeden zostawiłem sobie, a reszta ruszyła na dalszą podróż wokół stołu.
Podgotowany liść rozerwał się po pociągnięciu za przygotowaną do tego łodyżkę. Spodnia część otworzyła się jako delikatny kwiat, odkrywając wnętrze zawieszone w aromatycznej parze. Czułem, jak ciepłe drobinki skropliły się na mojej pochylonej nad daniem twarzy. Z porów ułożonej w środku mieszanki wypływał klarowny sos otaczając potrawę wilgotnym uściskiem. Puszysty kotlecik poddał się z łatwością pod naporem łyżki. Cząsteczki rozsypały się niczym zamek z kart, nurzając się radośnie w utworzonym z zieleniny zbiorniczku. Dopiero teraz dotarła do mnie pełna symfonia zapachów. Kwaśna woń śmietany przebijała się ponad smakowity aromat skwarek. Delikatne puree przepełnione ziołami rozkosznie pieściło podniebienie. Rozpłynięcie się tej cudownej chmurki pozostawiało uczucie nienasycenia z posmakiem pieczeni na czubku języka, jakoby w obietnicy przyszłych rozkoszy. Każdy następny kęs wzmagał ochotę na więcej.
Podniosłem wzrok. Jedwabista kropla spływała z kącika ust dziewczyny siedzące naprzeciw. Starła ją nieumyślnie i bezwiednie oblizała palce. Było to na swój sposób urocze, przepełnione seksapilem.
Płynność gestu, towarzyszące mu roztargnienie, spojrzenie spoczywające n sąsiedzie, usta złożone jak do pocałunku pieszczące mokre opuszki.
W ciepłym blasku płomieni włosy otaczające jej twarz, przypominając miękki obłok barwiły się na kolor starego złota. Jaśniała wewnętrznym światłem. Tym nietypowym objawem rodzącego się w sercu uczucia do drugiego człowieka.
Pozostali goście zajęci byli jedzeniem.
Dzieci buszowały w półmiskach z owocami w miodzie, ciastkami, a nawet niewielkimi patyczkami oblepionymi kryształkami cukru.
Starsi natomiast raz po raz sięgali po podłużne kubki z bursztynowym napojem. Podejrzewałem, że jest w nich alkohol, więc mój pozostawał samotny, przynajmniej na razie.
Ciepła kromka chleba wylądowała na moim talerzu. Spieczona na brąz skórka przyozdobiona ciemnymi ziarenkami maku, zbity, jasny środek, który zachłannie pochłaniał raptownie rozpuszczający się płatek masła. Rozejrzałem się za czymś co można było połączyć ze świeżynką. Rosie położyła dłoń na mym ramieniu, bym spojrzał w jej niezwykłe oczy. Zmarszczyła brwi, a między nimi pojawiła się pojedyncza zmarszczka. Sięgnęła po ozdobną szklanicę i część wylała na niewielki spodek. Oderwała niewielki kęs pieczywa, umoczyła go w płynie, po czym rozchylając lekko wargi wyciągnęła smakołyk w moją stronę.
Chciałem wziąć go z jej palców, lecz tylko poczułem lekkie kopnięcie w kostkę.
Otworzyłem posłusznie usta wiedząc, że obecnie znajduję się na straconej pozycji. Wypełniła mnie poczęstunkiem, poczułem jakbym się dławił od ulepku. Rozpierał mnie, nie mogłem go przełknąć, czułem, jakbym się dusił. Oblepione miodem palce znajdowały się na mojej brodzie, a blade tęczówki skierowane były na rozlewający się po polikach rumieniec.
Poczułem się obnażony.
Pozwoliłem przejąć jej inicjatywę, by nie wywoływać wilka z lasu, a tu okazało się, że ucztowałem z nim.
Przełknąłem gulę rosnącą mi w gardle. Może i dojście do tego momentu nie było zbyt przyjemne, lecz efekt był tego wart. Pozostał ze mną cudowny posmak świeżego pyłku kwiatowego, sycący, a także lekko drapiący w gardło. Nie wyczułem w tym alkoholu, ciężkiej słodyczy miodu ni ziołowych dodatków. Czysta, niczym niezmącona lekkość, chociaż początkowo połączona z ciężkością drożdżowego ciasta.
Teraz rozumiałem dlaczego tak często sięgali po napój.
Uśmiechnąłem się niepewnie, a ponad szum rozmów przebił się dźwięk jej śmiechu.
Poczułem się, jak w domu, tym z dala od mojej rodziny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz