Przebudzenie nie było
tak przyjemne, jak zasypianie.
Kanonada bólu
rozbierała ciało na części pierwsze. Niewielkie elementy
nieudolnie próbujące wrócić na swoje miejsca, jednak ich
odnalezienie je przerastało. Kilka z nich pełniło rolę kotwiczek,
ciągało pozostałe, szarpiąc niteczkami bólu.
Elementy testowały się
wzajemnie, zbliżały, oddalały, obracały jedne względem drugich,
jakby dziecko bawiło się puzzlami z człowieka.
Rozwarcie powiek
zdawało się, rozrywać delikatną tkankę, a ogniste sztylety
przebiły się w głąb mózgu.
Nastała ciemność,
lecz ból nie odszedł.
Wpełzał pod skórę,
drążył w mięśniach, rozprzestrzeniał zawzięcie, by zdobyć
terytorium.
Chwilowe przerwy
przynosiły ulgę, były też zapowiedzią cierpienia.
Dla niego to czas, by
zebrać siły przed następnym, silniejszym atakiem. Zastępował
znane elementy. Rozpraszał powolną i nieprzyjemną regenerację.
Dostawał się głębiej
i głębiej.
Dławił.
Dusił.
Rozszarpywał
pozostałości.
Spychał mnie dalej od
rzeczywistości.
Otępiał.
Pozwalał, w końcu,
zapomnieć się w mroku.
Ulgę przyniósł
dotyk. Pozwolił skoncentrować się na czymś z zewnątrz, odnaleźć
zaczepienie w rozpadających się co chwilą momentach. Wraz z nim
umiejscawiałem siebie, mogłem poprowadzić rozum ku cielesności.
Dowiadywałem się, że czyjaś dłoń coraz mocniej zaciskała się
na moim karku. W końcu udało mi się skupić wzrok w jednym
punkcie, tylko po to, by spotkać mordercze spojrzenie wielkoluda.
-Trzeba było wam
odjechać wcześniej.
Zamrugałem
kilkukrotnie, coś ciągle spływało mi na twarz, lecz nie mogłem
się tego pozbyć. Towarzyszyło temu uczucie jakbym stał pod
wodospadem, niekończąca się struga próbowała wedrzeć się przez
najsłabszą z bram.
-Dlaczego tacy jak wy
nigdy nie słuchają?- między drapieżnymi nutami pojawił się
ledwo uchwytny smutek.
Silna ręka podciągnęła
mnie wyżej. Otoczenie przypominało, zatrzymany w czasie, obraz
powodzi. Gnijące rośliny odkrywały swoje martwe wnętrza, ziemia
pozostawała miękką, niemalże płynną jak błoto, w którym
leżałem.
Gdzie się podział
miękki mech? Rozłożyste drzewa? Iskrzące niebo? Jeszcze niedawno
było tu tak pięknie.
-Dajecie się pożerać,
jak bezmyślne muchy w sieci pająka.
Ciągnął mnie dalej.
Moją skórę powinny ranić gałązki, kamienie, zdenerwowane naszą
obecnością owady, a jednak płynąłem przez budyń. Wszystko tu
było miękkie, rozlazłe.
-To nie jest wasze
miejsce- mówienie chyba przynosiło mu ulgę.- Obcy są posyłani na
żer i tyle.
Większość jego
sylwetki oblepiało błoto. Wszedł do zbiornika za mną, zniszczył
odzienie, możliwe, że ryzykował życie, a co z tego będzie miał?
-Dasz radę iść sam?
Spróbowałem wstać,
członki odmawiały posłuszeństwa. Były jak otaczającą je breja,
miękkie, pozbawione woli życia i działania. Widziałem kończyny
oblepione brunatną mazią, leżące bezładnie, częściowo
przykryte grudkami ziemi wydobytymi podczas przeciągania. Czułem
też resztę swego ciała. Zdawałem sobie sprawę z tego, że
okrywająca mnie warstwa jest jedyną barierą przed światem.
-Rozumiesz co do ciebie
mówię?
Przeniosłem spojrzenie
na umięśnioną sylwetkę. Kontury rozpływały się, barwy
ciemniały, śluzowata substancja znów przesłaniała widok.
-Niemożliwością
jest, abyś tak szybko się poddał.
Przeciągnął mnie
jeszcze dalej, usłyszałem śpiew strumienia, to pewnie on był
przyczyną okolicznego podtopienia.
Spływało na mnie
odrętwienie. Obojętne stało się gdzie wędruje cielesna powłoka,
którędy uciekają myśli, poddawałem się nadchodzącemu
spokojowi.
Śpiew zamienił się w
bojowy okrzyk. Zachłysnąłem się nim, bezskutecznie walczyłem, by
nie wypełniał mych płuc swą lodowatą obecnością.
Próbowałem się
ruszyć, krzyczeć, lecz nieposłuszne mięśnie to uniemożliwiały.
Otoczenie zwolniło,
rozproszyło się, odsłoniło przede mną swe wnętrze. Rozbite na
atomy, nie wydawało się tak groźne. Krople zatrzymane w czasie,
komar uwięziony w jednej z nich. Miliardy rozbłysków niczym
fasetki bezcennego klejnotu. Taniec światła i cieni.
Ten niezwykły spektakl
nie miał tajemnic, staliśmy się jednym. Rozproszeni, niewielcy, a
jednak idealnie na swoich miejscach, tak jak być powinno.
Zaraz potem
przestaliśmy być jednością, czas powrócił na dawne tory,
drobiny połączyły się we wzburzoną falę i znalazłem się pod
przejrzystymi wodami strumienia.
Bez tchu.
Niemalże bez
przytomności.
Lecz wolny.
Pod dłońmi wyczułem
kanciastość kamieni. Uniosłem się, lekka głowa przebiła
powierzchnię wody, a nozdrza wypełniły się życiodajnym
powietrzem.
Nagie ciało obmywała
rześka woda, skórzana sakwa z mego wozu leżała na brzegu, tuż
koło wysokiego buta oblepionego resztkami błota. Podniosłem się,
raniąc dłonie, niewielkie skaleczenia piekły w kontakcie z cieczą/
Przemarznięta skóra reagowała bólem na najlżejszy podmuch
wiatru, a droga do ubrań wydawała się pełna niebezpieczeństw dla
zmęczonego alkoholem umysłu.
Lecz walka w drodze
została wynagrodzona.
Wygrzebałem z torby
suche ubrania, narzucałem na siebie jedną warstwę za drugą,
obserwując okolicę.
Od, zauważonego
wcześniej, buta prowadził trop pozostawionych, schnących ubrań.
Wątpiłem, by ich właściciel poszedł bez nich do wioski. Mimo to,
jak kamień w wodę. Pustka w zasięgu wzroku.
-Jednak żyjesz.
Mężczyzna stał, jak
go matka z ojcem stworzyli, po kostki zanurzony w nurcie. Czarne
włosy opadały do pasa, ściekała z nich woda, tworząc na ciele,
błyszczące w słońcu, wzory. Mięśnie grały pod skórą, gdy się
ubierał.
Gniew zdawał się
opuszczać go falami. Nie wykazywał agresji, nawet zwykłego
zniecierpliwienia, a powietrze przesycone było złością.
-Czemu ruszyłeś mi na
ratunek?- spytałem, choć rozum podpowiadał, by milczeć.
Spojrzał na mnie,
próbując doprowadzić, wciąż brudną garderobę, do porządku.
-Nie powinno was tu
być.
-Zrozumiałem, al...
-Rosie dba o interesy
swoje i mieszkańców, wykorzystuje innych w określonym celu.
-Rosa-Lin, jest dla
ciebie ważna?
Nie byłem pewien, czy
zwiększyłem jego niechęć do mnie, czy zaskoczyło go to pytanie.
-Zapomnij o niej
najszybciej, jak to możliwe. Nie trafiłeś do tego przeklętego
błota przypadkiem- podniósł się, by uważnie przyjrzeć mi się z
góry.- Odjedziecie.
Bezwiednie
przytaknąłem, przecież i tak nie ma sensu się kłócić.
Zerknąłem na drzewa, oddzielające nas od horyzontu, wioski,
Medine.
-Chodź, trzeba się
zająć twoją żoną- dodał ruszając.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz